Jak zostałem góralem
- Szczegóły
- Kategoria: zawody biegowe
W połowie maja odebrałem telefon, który uruchomił pewien proces. W jego wyniku w głowie przeskoczyła mi zwrotnica i skierowała moje... no nie wiem, powiedzmy hobby na nieco inne tory.
Dzwonił znajomy, który przez pół roku ostro przygotowywał się do (już swojego trzeciego) Biegu Rzeźnika, aby 2 tygodnie przed imprezą stanąć przed faktem, że jego partner nie może wystartować. Padła propozycja, żebym robił za protezę rzeczonego partnera. Temat kupiłem na pniu. Chociaż nie miałem cienia wątpliwości, że to czysta głupota – do takiego biegu nie da się przygotować w dwa tygodnie, to jednak hasło „Rzeźnik” mami, uwodzi, elektryzuje i pozbawia zdrowego rozsądku. Mój krótki pobyt w Bieszczadach potwierdził te przypuszczenia: kompletnie zdemolowany dotarłem do Przełęczy Orłowicza między Smerekiem a Połoniną Wetlińską, po czym zeszliśmy do Wetliny. Finito. Somatycznie dochodziłem do siebie pewnie ponad tydzień. Ale kac moralny trwał znacznie dłużej. Przekonany, że bez klina się nie obejdzie, w lipcu zapisałem się na Łemkowyna Ultra Trail. Do wyboru były trasy 150, 70, 48 i 30 km. Ja wybrałem „siedemdziesiątkę”. To o niecałe 8 kilometrów mniej niż Rzeźnik. Także przewyższenia są aż o 1000 m mniejsze (ŁUT 70 – 2520). Za to limit – o 3 godziny krótszy ( ŁUT 70 – 13 godz.). Chociaż solennie sobie przyrzekłem, że tym razem porządnie się przygotuję, poczułem się zwolniony z tego zobowiązania przez upały. Mój trening był raczej iluzoryczny – ot 30, 40 km w tygodniu, w tym zazwyczaj jedna dłuższa tura 20+. W połowie września pobiegłem też w Półmaratonie Sowiogórskim, co było chyba najsolidniejszym punktem mojego przygotowania do starcia w Beskidzie Niskim.
I tak 23 października rano zapakowałem się w Polski Bus do Rzeszowa, by wieczorem znaleźć się w Chyrowej, gdzie znajdowało się biuro zawodów i start „siedemdziesiątki”. Zaskoczył mnie fakt, że przy odbiorze pakietów trzeba było wyłożyć na stół każdy element wyposażenia obowiązkowego – „Nie ma czerwonego światełka, rękawiczek, folii nrc, kurtki z kapturem, czapki, czołówki lub kubka? No to nie ma numeru startowego z chipem!”. Ponieważ Bóg, obdarowując mnie niekończącą się listą zalet, poskąpił mi skrupulatności, przypadkiem bez precedensu okazał się fakt, że - o, zgrozo - mam wszystko!
Noc przed startem miała w sobie niewiele z magii – materac na zbiorowej sali, chrapanie i świstanie z rzadka okraszone bąkami (nie moimi), a także spore zdenerwowanie (moje). Skutkiem tego obudziłem się o 1.30 i już nie mogłem zasnąć. Baza turystyczna w Chyrowej, w przeciwieństwie do Krynicy (start na trasę 150 km) i Iwonicza (48 km), praktycznie nie istnieje. Jeśli zdecydujecie się na start w tej imprezie, zaklepujcie nieliczne miejsca noclegowe z wielomiesięcznym wyprzedzeniem.
Start nastąpił o 7 rano. Było ciemno i więcej niż rześko. Pierwszy kilometr prowadził wąskim asfaltem, lekko w dół, ale było dość ciasno (400 startujących). Kilkuminutowy korek na kładce nad rzeczką (po co mieć od samego początku mokro w butach?) i nadszedł czas na crème de la crème takich imprez – podejście na Chyrową. Po raz pierwszy dzierżyłem kije (Fizan Compact). Nie wiedziałem, czy zdołam zrobić z nich użytek, czy będę niósł przez 70 km zbędny balast. Pomogły bardzo. Nie sposób przecenić zbawiennego wpływu kijów na mięśnie dwugłowe uda na podejściach. Gdy się biegnie po płaskim lub w dół, ich niesienie jest początkowo dość upierdliwe, ale z czasem można zapomnieć, że się je ma. Na kolejnych takich biegach będę mógł zrezygnować z butów, ale na pewno nie z kijaszków!
Spore wrażenie robiło zejście z tej góry. Generalnie błoto było prawie wszędzie, ale na tym zboczu termin „błoto” nie oddaje jego istoty. Stromą leśną drogę tworzyła półmetrowej grubości warstwą mazi przypominającej masło, a przemieszczanie po niej ułatwiały dziuroślady o tej samej miąższości. Wciąż zachodzę w głowę, jaki pojazd był w stanie wjechać lub zjechać tym szlakiem. I po co.
Przemknięcie przez szosę Dukla-Gorlice i korek tirów spowodowany przez obsługę imprezy, która przeprowadzała biegaczy jak zerówkowiczów w drodze do szkoły i oto zaczynało się podejście na Cergową. Zdrowy strzał w tętnicę na skroni, ale kije ratowały nogi przed demolką. Nagrodą za wtarabanienie się na grań były widoki z leśnej ścieżki prowadzącej nad błotnym urwiskiem. To chyba najchętniej uwieczniany na zdjęciach zakątek Beskidu Niskiego. Z całej trasy zapamiętałem zaledwie kilka miejsc. Reszta zlewa mi się w jedno: łąką w górę, łąką w dół, lasem w górę, lasem w dół, młodnikiem płasko. I błoto. Właściwie przez cały czas. No, może poza asfaltem.
A ten okazał się dla mnie najcięższym doświadczeniem. 18 proc. trasy prowadziło właśnie po nim. Miła odmiana i możliwość odpoczynku oraz podkręcenie tempa? Nic podobnego. Bita droga zaczęła się kilka kilometrów przed Iwoniczem, w którym był bufet na 22 km trasy i, z przerwami na trochę łąk i lasów oraz chodniki i alejki Rymanowa Zdroju, ciągnęła się do Puław Górnych na 40. km. Moje Salomony Fellrisery doskonale trzymały na błocku (chyba, że przestrzenie między zębami bieżnika dokumentnie zapchały się zbitą mazią). Natomiast na twardej nawierzchni biegło się w nich fatalnie. Stopy i kostki bolały coraz bardziej, a energia wyciekała znacznie szybciej. W połowie dystansu poczułem się zmęczony i zacząłem się zastanawiać, czy wystarczy mi pary do końca. Nie byłem na limesie, ale czerwona lampka zaczynała już mrugać. No i znużenie. Obejścia, ujadające Burki, kanałki ściekowe. Obejścia, Burki, kanałki. Żeby się rozerwać, z dwa razy zadzwoniłem do Moniki. Obejścia, Burki, kanałki. Poczułem też, że kończy mi się paliwo. Nauczony doświadczeniem z Rzeźnika, wiedziałem, że z trudem przyjdzie mi przełknięcie batona. Wcześniej wciągnąłem trzy żele tłuszczowe Agisko i jednego węglowodanowego Squizzy. W Iwoniczu popiłem colą. Skutek był taki, że nie dostarczyłem dostatecznej ilości paliwa, za to potwornie się przesłodziłem. Obejścia, Burki, kanałki. I nagle ta-daaam! 40. kilometr – bufet w Puławach Górnych. Żurek, zupa dyniowa, pieczone ziemniaczki z ziołami. Nie oszczędzałem się. Podchodziłem po kolejne dolewki, napełniłem na maksa bukłak wodą, żeby już nie powtarzać tej czynności do końca biegu. Zrobiło mi się dobrze. A w takich chwilach osoba obdarzona tą słabością, co ja, czuje, że do pełni szczęścia brakuje jej tylko dymka. Czas leciał, ale chciałem wystartować z tego punktu z poczuciem, że się zregenerowałem. Jakaś miła pani z obsługi strasznie się ucieszyła, że w tak niespodziewanych okolicznościach znalazł się ktoś, kto posiadał papierosa. Zapaliliśmy więc, ucięliśmy pogaduchę i wyruszyłem z pit stopu po 20 minutach. Za długo tam zabałaganiłem, ale czułem się znacznie lepiej. Z radością powitałem też farfocle żółtych taśm na gałęziach nakazujące opuścić asfalt i rozpocząć wspinaczkę po miękkiej nawierzchni na kolejną górę. A potem była jeszcze jedna. Przez prawie godzinę Garmin ostrzegał mnie, że zaraz zakończy współpracę. Zdobył się na tytaniczny wysiłek, bo wyłączył się 40 minut później niż deklaruje producent. Za to ja popełniłem błąd taktyczny. Nie powinienem uruchamiać go na starcie. Na początku trasy jego wskazania jedynie zaspokajają ciekawość; na końcu – pomagają utrzymać psyche w kupie.
Jakiś 55. kilometr i zbieg do Karlikowa. Kilkusetmetrowa wolna od błota łąka. Nic tylko puścić się w dół na łeb, na szyję, przebierając nogami jak postać z kreskówki. „Dupa, mam na imię Ból. Dobrze, że w ogóle biegnę!”. U stóp góry ostatni punkt odżywczy. Cola, 2 garści orzeszków ziemnych i w drogę. „O, tak powinno korzystać się z pit stopów, a nie odwalać takie akcje jak w Puławach Górnych”. Nawiasem mówiąc, orzeszki zadziałały rewelacyjnie – nie zamuliły, natomiast zawarty w nich tłuszcz dostarczył paliwa, a pokrywająca je sól najwyraźniej pomogła uzupełnić elektrolity. No i nie były słodkie.
Kolejny ciąg podejść, ale już wyraźnie łagodniejszych niż wcześniejsze. Zapadał zmrok. Wiedziałem, że nie mam szans, na dotarcie do Komańczy za dnia. Przy ognisku grzali się sędziowie. Wpisali do kajetu mój numer, a ja – posiadacz niedziałającego Garmina zapytałem, czy daleko jeszcze. „Pięć kilometrów. Może nawet niecałe” – usłyszałem w odpowiedzi. „No, pięć kilometrów to dam radę” pomyślałem i potruchtałem dalej, bo twarda trawiasta łąka opadała miłym, nie za ostrym zboczem. Zatrzymałem się w miejscu, w którym ścieżka wnikała w las. Było w nim tak ciemno, że nie widziałem konturów wyciągniętej przed nosem dłoni. Wydłubałem z camela czołówkę i czerwone światełko pozycyjne na plecy. Jak to dobrze, że organizatorzy okazali się ludźmi bardziej rozumnymi niż ja. W trakcie tych czynności wyminęło mnie dwóch gości:
– Daleko jeszcze? – zapytałem.
– Siedem i pół kilometra – usłyszałem w odpowiedzi.
„O w dupę!” jęknąłem w duszy. To śmieszne, ale po tych sześćdziesięciu paru kilometrach byłem zaprogramowany jeszcze na niecałe pięć i prawie zawalił mi się świat. Zaczęło się znowu błocko i w świetle czołówki biegło się po nim kiepsko. Odpadał wybór, którędy się poruszać. Kolejny krok wypadał po prostu tam, gdzie padł snop światła. Co jakiś czas, kilkadziesiąt metrów przed sobą widziałem tańczące światełka czołówek dwóch gości, którzy mnie wyprzedzili, gdy instalowałem na sobie oświetlenie. W lesie zaczęły pojawiać się pojedyncze zabudowania. Nagle na ścieżce zmaterializowały się jakieś ślepia. Założyłem, że to prawie na pewno nie wilk, ale z wiejskim psem w nocy w lesie też może być przecież nieciekawie. Zbliżył się – śliczny wyrośnięty szczeniak podobny do ogara albo jakiegoś posokowca. Pomerdał ogonem i zniknął w ciemności. Żeby nie myśleć o zmęczeniu, rozważałem, jak strasznie przefajdolone muszą mieć startujący z Krynicy na 150 km; oni musieli biec w takich warunkach przez wiele godzin. Ci spoza czołówki zaliczyli 2x po pół nocki. Koniec lasu. Schronisko PTTK w Komańczy, w którym jedliśmy pierogi po feralnym Rzeźniku. Stromy zbieg asfaltem. Nagle poczułem, że mogę dać w rurę. Nie wiem po co. Przecież ostatnie półtora kilometra nie było w stanie zmienić mojego niewybitnego wyniku. Ale skoro czułem, że daję radę... Zostawiłem za plecami dwóch gości. Tych od „siedmiu i pół kilometra”. Wypadłem spod wiaduktu na główną arterię Komańczy. „Kurczę, nie ma taśm”. Z tej miejscowości startuje Bieg Rzeźnika. Tylko gdzie to było? W prawo, czy w lewo?Pobiegłem w lewo. Usłyszałem za plecami: „Ej, ty! W prawo”. Zawróciłem, a obaj biegacze zrehabilitowali się w moich oczach za to, że wcześniej uraczyli mnie tak złą nowiną. Jakiś kilometr dalej była meta. Inna niż te, na których do tej pory dane mi było się pojawić. Żadnych kibiców. Noc i cisza. Kto żyw schował się przed zimnem w ogrzewanym namiocie lub siedział przy ognisku. Nie byłem w stanie ustalić, jaki miałem czas, bo zegar uruchomiono, gdy ruszał z Krynicy bieg na 150 km. A ja, nawet wypoczęty, nie jestem najmocniejszy w rachunkach. Z leżaka poderwała się dyżurna wolontariuszka, dała mi medal i natychmiast wróciła do pozycji wyjściowej i prób całkowitego ukrycia się w kurtce.
Jaki jest bilans tej przygody? Na 400 startujących dobiegłem jako 273. z czasem 11:50:09. Miałem więc 1 godzinę i 10 minut zapasu. Dokonałem tego, mając za sobą wielomiesięczny „okres roztrenowania”. A co najważniejsze, przebiegłem moje pierwsze górskie ultra. Nie bez znaczenia jest fakt, że oprócz zmęczenia, które odczuwałem na trasie i na mecie, a bez którego ta impreza nie miałaby sensu, jestem w zaskakująco dobrym stanie. Ból nóg utrzymywał się przez 2-3 dni. Pleców (pewnie od wielogodzinnego napierania na kije) minął dzień po biegu. Stosunkowo najgorzej mają się stopy. Fellrisery już po raz drugi sprawiły, że pięty pokryły bąble. Te na prawej zostały zdarte do mięsa, chociaż w trakcie biegu bardziej bolała lewa. No i zdobyłem całą kupę doświadczeń, z których zamierzam zrobić użytek, bo nie mam cienia wątpliwości, że chcę jeszcze.
Na koniec chciałbym zachęcić was do zejścia choć na moment z asfaltu, żeby zobaczyć, jak to jest w górach. Uczciwie przyznaję, że uważam, że na przykład maraton jest trudniejszy niż taki trail na relatywnie krótkim dystansie ultra, o ile nie walczy się o wyśrubowany czas. Start na królewskim dystansie wiąże się z większą intensywnością przy mniejszym zróżnicowaniu rodzaju obciążenia. Większości z was nie uraduje też po prostu przebiegnięcie maratonu. Bez wątpienia taki bieg to również świetny trening pod kątem wytrzymałości i siły biegowej. Jeżeli znajdziecie w sobie gotowość, żeby trochę pocierpieć, dużą część przygotowania macie już za sobą.
Grzegorz Rutke
Ten koślawy tekst ilustruję pełnymi wirtuozerii fotografiami Julity Chudko. Ale mam fart, że nawinąłem się Jej pod obiektyw!