Run Race Team



Poza logiką – Orlen Warsaw Marathon 2016

Share

owm2016 Z czysto matematycznego punktu widzenia to nie miało prawa się wydarzyć. Nie na tym etapie. Kalkulator biegowy, jakikolwiek weźmiemy, po wpisaniu mojego najlepszego tegorocznego wyniku z półmaratonu (1h 33’30’’) nie wyrzuci pomimo zaklęć, próśb czy czarów rezultatu poniżej 3h 15’ w maratonie. Pokaże czasy od 3h 15’31’’ do 3h 23’45’’. A jednak… pobiegłem najszybciej jak dotąd. Gdzie tu logika? Przed zawodami każdy wynik niewiele poniżej 3h 20’ brałem w ciemno z pocałowaniem ręki. Po przeszarżowanej zeszłorocznej jesieni z nadmiernym kilometrażem w ramach przygotowań do Biegu Niepodległości, start w którym spaliłem nota bene właśnie w ten sposób, nadeszła nie do końca przepracowana zima i wiosna ludów. Ludów wstających w nocy o różnych godzinach. Jak tu biegać, kiedy? Regeneracja, odpoczynek? To dobre dla zawodowców, nie dla amatorów… Styczniowy bieg Chomiczówki na 15 km – przyzwoite równe tempo. Szału nie było. Tragedii również. Dopiero półmaraton wiązowski obnażył spowodowane powyższymi okolicznościami spustoszenia w sferze psychicznej. Większe niż te natury fizycznej. Tam do 17 km biegłem na czas poniżej 1h 35’, ale po minięciu oznaczenia tego kilometra zorientowałem się, że tracę 6 sekund do oczekiwanego rezultatu w związku z czym postanawiam odpuścić bieg…

Analizując później wyniki moich zmagań na stronie organizatora zauważam, że umieszczone na trasie oznaczenie 15 km odnosi się do pomiaru dokonywanego de facto po 15 kilometrach i stu metrach… Teraz już wiem skąd pojawiło się te sześć ponadnormatywnych sekund na 17 km… Wiem również gdzie i jak skończył się tamten bieg. W głowie. Tam się zakończył. Podzieliłem się tymi i nie tylko tymi spostrzeżeniami z Tadkiem przed startem w 11 edycji półmaratonu warszawskiego. Prognozowałem m.in., że dobrym rezultatem będzie wynik poniżej 1h 35’ i, że tegoroczny Orlen to raczej nie moja bajka. Półmaratonu nie spaliłem. Pobiegłem dobrze. Najlepiej jak mogłem. Za to Edyta przestała biegać dobrze. Biega już bardzo dobrze. Nie wiem co będzie, jak zacznie biegać najlepiej jak umie… Z klubu raczej się nie wypiszę, może zacznę biegać w Górze Kalwarii i okolicach. Edyta, jakiś mikroklimat specyficzny tam macie, czy co? Zdradzisz nam „tajemnicę twojego sekretu”? No i gdzie się podział Jarek? Kilka dni później zmieniłem zdanie w sprawie startu w tegorocznej edycji OWM. Stwierdziłem, że wystartuję nawet nie będąc optymalnie przygotowanym. Oto czas i miejsce na nowe doświadczenia. Tylko cztery dłuższe wybiegania po 30 km w tempie dalekim od idealnego biegu z narastającą prędkością. Jeden z tych treningów odbył się na bieżni mechanicznej (mój nowy rekord jeśli chodzi o ilość pokonanych na tym urządzeniu kilometrów), kolejny z wózkiem biegowym i młodszym synem – takiego zawodnika jeszcze nie miałem, spał dwie i pół godziny w lesie, być może dlatego, że nie skończył jeszcze 9 miesięcy – starszy nigdy by na to nie poszedł (prześpi co najwyżej godzinę, później wypina się z pasów i łapie za koła wózka…), a córki, no cóż, gwiazdy mają odrębne w tej kwestii zdanie (co najwyżej 20 km na rowerze, no i jeszcze trzeba podawać im picie…). Dwie pozostałe jednostki uświadomiły mi granice moich możliwości – na treningu nie pokonałem 30 km szybciej niż w 2h i 26’. Wybiegania na dużym zmęczeniu. Bez oszałamiającego kilometraż. Rok wcześniej, poza zmęczeniem, było inaczej… ·W ten wietrzny i pochmurny kwietniowy ranek ustawiłem się na starcie przy pacemakerach na 3h 15’. Prowadzący wyglądali na rozsądnych i stonowanych. Maratończycy z krwi i kości pomyślałem. Postanowiłem pokonać pierwszą część dystansu razem z nimi, a później zobaczyć co jestem w stanie nabiegać. Na współpracy grupy mogłem więcej zyskać niż stracić. Qui ne risque rien, n’a rien… Do połowy prowadzili jak po sznurku, idealnie. 1h 37’26’’. Ale grupa zaczęła się rozrywać na skraju lasu kabackiego. Później było już tylko gorzej. Kręcący wiatr i świadomość, że to nie koniec. Zabrałem się z kilkoma osobami, które dyktowały i podtrzymywały równe tempo. Chowałem się za ich plecami na odcinku wiodącym od Powsina do Wilanowa. Popijałem wodę z półlitrowej butelki, którą otrzymałem (dostałem ich dwie – co oczywiście nie było przypadkiem), zjadłem żele (tym razem firmy enervit o smaku pomarańczowym w ilości trzech – na 12, 22 i 29 km), kawałek banana na 34 km, a do 12 km sączyłem rozwodniony niebieski izotonik Oshee. Wiedziałem, że jak dotrwam do 30 kilometra bez znacznych ubytków energetycznych to może być przyzwoicie. Nie nastawiałem się na przyspieszanie na ostatnim 10 kilometrowym odcinku wyścigu. Jeśli już miało to nastąpić to na ostatnich pięciu kilometrach. Po przebiegnięciu dwóch trzecich dystansu zorientowałem się, że biegnę już sam i że zaczynam doganiać poprzedzających mnie zawodników. Nie podkręcałem tempa, utrzymywałem początkowy rytm biegu, po 4’35’’ na km. Cmentarz wilanowski po prawej stronie. Bądź gotów. Rób to, co do ciebie należy. Zegarmistrz światła purpurowy. Ostatnie wskazówki? Nie teraz, dziękuję, może później. Na tym odcinku wyprzedza mnie niewiele osób, trzy może cztery. Łapię się do dwuosobowej grupy, damsko – męskiej, biegnę z nimi do 33 kilometra, tam przyspieszają, a ja decyduję się utrzymywać swoje tempo. Respirar, avanzar, cansancio cumulado lentamente…muchas gracias, bailaré yo solo à mi ritmo para levantar al final la frente. Nie tracę kontaktu wzrokowego z uciekinierami. Co więcej, zaczynam się do nich zdecydowanie zbliżać po 36 kilometrze. Gdy wydaje mi się, że ich dopadnę na moście świętokrzyskim, zaczynają przyspieszać. Też cisnę – jak na zdjęciu – ile sił w nogach, tym bardziej, że międzyczas na 40 kilometrze wskazuje na rekordowy wynik. Nas nie dogonią – to prawda. Ani ich, ani mnie. Niewiele ponad 2 km do mety. To najszybciej pokonany przeze mnie odcinek biegu (9’32’’). Tempo 4’20’’ na kilometr. Wiatr w plecy. Ostatni zryw na 200 metrów przed metą. I zgapiłem się bo pomiar czasu był za drugą, a nie pierwszą ułożoną na asfalcie matą. Zatrzymuję się wcześniej tracąc cenne dwie sekundy… nie zamierzam jednak tego roztrząsać. Zaryzykowałem wbrew logice, wyszedł idealny negative split (druga połowa prawie o 2 minuty szybsza od pierwszej). Wnioski nasuwają się następujące: bieganie nie zawsze poddaje się czysto matematycznym regułom. Przygotowań do startu nie sposób zaniechać. Pomimo tego zawsze pozostaje margines nieprzewidywalności. Dzień konia. Dyspozycja dnia. Warunki atmosferyczne. „Nie kieruj się tylko logiką, metafizyką wypełnij dzień, a gdy rozsądku głos zaginie gdzieś to większe ryzyko czasem ma sens…” Być może za bardzo się rozpisałem, za co niecierpliwych przepraszam. Być może wcześniej pisać za bardzo nie miałem o czym, bądź to, co chciałem przekazać nie za bardzo nadawało się do publikacji. Żonie i najbliższym członkom rodziny dziękuję za wyrozumiałość. Tym samym, imposible sin vosotras zamieniam na imposible sin vosotros mając na uwadze niesypiających w nocy synów. Zdarza im się, co prawda, zasnąć w ciągu dnia. A mi w tym czasie – korzystając z wózka biegowego – realizować niektóre jednostki treningowe…

.