Run Race Team



12 Cracovia Maraton

Share

Przed startem. W niedzielę pogoda była bardzo dobra dla biegaczy i nieco gorsza dla kibiców. Sprzyjała rekordom, czyli niebo pochmurne, trochę słońca na początku i już potem lekko siąpiący deszczyk z temp. w okolicach 14 st. C. W trakcie trasy wiatr nieco przeszkadzał i wymagał odpowiedniego ustawienia się w peletonie, jednak w porównaniu z poprzednim rokiem, jak słyszałem, nie było męczącego upału. Start odbywał na Błoniach od strony stadionu, co chroniło przed porannym wiatrem i umożliwiło poranną rozgrzewkę. Ponieważ wszyscy uczestnicy biegu rozgrzewali się tuż przy starcie, od czasu do czasu trzeba było uważać na wózki dla niepełnosprawnych oraz rowery, które do zakrętu wymagały niemalże całej szerokości drogi. Zatem skrobanie marchewek oraz konieczność przestawiania tych, co się nie zmieścili na zakręcie, było nieuniknione. Za mała ilość tojtojów powodowała gigantyczne kolejki oraz pilne poszukiwanie przypadkowych „ścian płaczu”. Jedna taka była tuż przed startem, z której wszyscy potrzebujący chętnie korzystali. Jak zawsze w takim przypadku, płeć piękna była nieco poszkodowana. Nie zawiedli Spartanie przywitani gromkimi oklaskami, choć na tej imprezie trzymali raczej tylnie straże. Ostatni żel i resztki wody z butelki, potem minuta ciszy w celu upamiętnienia ofiar w Bostonie i start bez hymnów i patriotycznego zadęcia. Początek biegu. Do połowy trasy panowała wspaniała atmosfera, peacemakerzy (PM) gwizdkami pobudzali widownię do dopingowania naszej grupy. Żarty, krótkie rozmowy i wypytywanie się o drobne szczegóły pomagały w podziwianiu starówki w Krakowie. Punkty żywnościowe wywoływały spore zamieszanie. PM-y brali dla nas w pewnym zakresie napoje i wodę, tak że nie musieliśmy zbyt często tłoczyć się i popychać przed stołami. Bieganie w poczuciu wspólnego dążenia do celu zdecydowanie pomaga i ułatwia bieg. Jednak już na początku wiadomo było, że sielanka nie może trwać wiecznie. W moim przypadku przed 20 km silne parcie na pęcherz spowodowało konieczność oddalenia się od grupy. Wykorzystałem to, że jeden z PM-ów również musiał się oddalić, jednak on skończył szybciej i po powrocie na trasę nie miałem szans go dostrzec. W ten sposób zaczęła się kilometrowa pogoń za grupą, którą pokonałem w najszybszym tempie całego biegu, za co przyszło mi zapłacić już niedługo później. Wtedy właśnie mieliśmy szanse poklaskać przyszłym zwycięzcom tegorocznego maratonu (piękny zwyczaj), na których twarzach nie można było dostrzec nawet odrobiny potu. Jednak gdy wreszcie dobiegłem do grupy, bufet spowodował, że znowu musiałem gonić PM-ów i nie udało mi się nacieszyć znowu komfortem biegania za kimś, kto za mnie kontroluje tempo biegu. Właściwie już lekko przed półmetkiem zorientowałem się, że nie uda mi się utrzymać założonego tempa i przez to zrealizować pierwszego celu, czyli biegu było o te cztery kilometry za dużo… Z osiedlowych uliczek wpadaliśmy nagle na ogromną przestrzeń Błoni, gdzie dostrzec można było metę i to, że te dwa kilometry to jest naprawdę olbrzymi kawał. Marząc o mecie korzystałem z ostatniego bufetu i ładowałem akumulatory przed finiszem. Widząc biegacza z brzuszkiem wyprzedzającego mnie szybkim marszem mobilizowałem się do ostatniego wysiłku, i od pół kilometra przed metą biegłem niesiony już tylko na fali dopingu. Nie tylko ja zresztą. Tuż przed metą zdążył mnie dogonić ksiądz błogosławiący kibiców 10 km wcześniej, co zmobilizowało mnie, żeby jeszcze bardziej przyspieszyć. To nie ważne, że bolały mnie nie tylko wszystkie mięśnie nóg, niektóre rąk i zaczynały piec kolana. Szczęście i wspaniały doping zalewał mnie ze wszystkich stron, a piwo podawane na mecie smakowało cudownie.Po biegu euforia dzielona z rodziną i współtowarzyszami utrzymywała się jeszcze przez jakiś czas. Udało mi się jeszcze podziękować PM (jeden wbiegł sekundę przed czasem). Spokój i poczucie spełnienia utrzyma się pewnie zdecydowanie dłużej. Złote folie izolacyjne, z których niektórzy kibice robili sobie sukienki, również bardzo pomogły po biegu i chroniły przed wyziębieniem. Właściwie bieg zniosłem o wiele lepiej niż poprzedni debiut maratoński. Poza bólem w prawym śródstopiu mięśnie powoli wracały do normy, nie było natomiast żadnego bólu w klatce piersiowej, a do narzekających mięśni brzucha zdążyłem się już przyzwyczaić.

.