Run Race Team



Małe piwo

Share

Na maraton w Poznaniu zapisałem się powodowany trzema względami: terminem dającym mi w prezencie 2 tygodnie przygotowań więcej, znikomą szansą na wysoką temperaturę i prażące słonko oraz chęcią uczestnictwa w innej imprezie niż przed rokiem i pobiegania po innych asfaltach niż te polerowane przeze mnie w czasie BPS.

Cóż, z prezentu skorzystałem, chociaż można się spierać, czy nie mogłem tych dwóch tygodni wykorzystać lepiej. Zrobiłem trzy dłuższe wybiegania o długości 32, 28 i 25 km w tempie trochę niższym niż moje docelowe (jak mi się wydawało) i trochę treningów szybkościowych. To, czego nie robiłem, a robić bezwzględnie powinienem, to 15-17 km w narastającym tempie.

A zatem w zimny i wilgotny poranek (tu też się nie przeliczyłem) stanąłem na starcie, nie wiedząc, na ile dokładnie chcę pobiec. Nie miałem też żadnego przyrządu pomiarowego, bo uznałem, że skoro Endomondo w telefonie ma sobie robić ze mnie jaja, to nie będę nosił zbędnego balastu. Ustawiłem się tak, że miałem za sobą pace'a na 3,45', a przed sobą tego ciągnącego tłuszczę na 3,30'. Gdy ruszyliśmy, przyjąłem założenie, że jeśli dogoni mnie grupka prowadzona przez tego pierwszego, to będzie dla mnie czerwoną lampką i sygnałem, że robi się niefajnie. Drugi zaś był dla mnie jak marchewka, za którą podąża osioł zaprzężony do kieratu. Rolę osła udało mi się odgrywać do półmetka. Potem majacząca kilkaset metrów przede mną marchewka zniknęła i już do końca jej nie zobaczyłem. Na szczęście czerwona lampka goniła za mną na tyle daleko, że ujrzałem ją tylko raz na wyrównującej dystans nawrotce. I tak oto, stosując tę kretyńską strategię, dobujałem się do mety. Ścian ani kryzysów nie doświadczyłem. Najgorsza była dla mnie trzecia dycha, co napędziło mi niezłego pietra. “Skoro zaczynam słabnąć po połówce, co będzie po 30 kilometrach?!”. Dziwnym zrządzeniem losu, dalej było lepiej. Nogi mi jakby zdrętwiały i przestały boleć, a energia jakby przestała wyciekać. Inna sprawa, że na każdym punkcie pożerałem połówkę banana, chociaż wcale mi nie wchodziła.

I tym sposobem poprawiłem nieco wynik z ubiegłego roku. Cieszy mnie to niepomiernie, chociaż nie mogę się oprzeć wrażeniu, że z wytuptanego czasu mogłem urwać minutkę, a może i dwie. Po pierwsze, źle rozegrałem kwestię nawadniania i musiałem udać się na pobocze. Po wtóre – na ostatnich kilometrach czułem, że jadę na czymś więcej niż opary, a jednak nie bardzo mogłem przyspieszyć (stąd refleksja na temat braku dłuższych treningów w narastającym tempie).

Na koniec słówko o trasie i jej przygotowaniu. W porównaniu z Maratonem Warszawskim impreza w Poznaniu prezentuje się dość skoromnie, ale nie byłem tym faktem rozczarowany. Pewnie tak wygląda większość polskich maratonów i nie ma co uprawiać samogwałtu na cześć stołecznego, stadiononarodowego blichtru. Trasa prowadziła głównie po opłotkach i tak średniourokliwego Poznania, co przyjąłem z żywym entuzjazmem. Ani zabytki, ani perełki architektury, ani śmiałe rozwiązania urbanistyczne nie pochłaniały mojej uwagi. Całą koncentrację i niemały przecież potencjał intelektualny mogłem rzucić na front walki ze słabością i zaangażować w kontrolę nad przebieraniem nogami.

W internecie spotkałem się z opiniami, że trasa w Poznaniu jest łatwa. Skoro tak, to jak określić trasę maratonu w Warszawie z zaledwie dwoma podbiegami? Maraton Poznański to kupa wiaduktów i innych podbiegów oraz zbiegów. Jest ich tyle, że przestaje się je liczyć. A największą atrakcją jest podbieg po bruku ul. Grunwaldzkiej, który ma cały kilometr długości, a zaczyna się na... 40. kilometrze maratonu. Miód lany prosto w włókna mięśniowe i przydający skrzydeł dobiegającym do finiszu!

Punkty żywieniowe rozstawiono co 5 km i można było się na nich pokrzepić wodą, niebieskim izotonikiem, którego nazwy nie wymienię (żeby dowieść mojej wyższości moralnej nad Tomaszem Lisem), bananami, czekoladą, cukrem w kostkach i pomarańczami. Owoce serwowano w naturalnych osłonach zwanych skórkami. O ile obranie banana było względnie łatwe, chociaż – jak sądzę – zmniejszało nieco prędkość przelotową, o tyle pozbycie się skórki z przepołowionej pomarańczy wydało mi się  na tyle karkołomne, że chociaż nie połakomiłem się na ten owoc (nie jadłem na wybieganiach, nie jem na biegu), długo zastanawiałem się, jak można tego dokonać, nie zmniejszając tempa. A ponieważ rozważania te snułem na wspomnianej uprzednio trzeciej dyszce, zwolniłem chyba właśnie przez nie.

Tuż za metą znajdującą się między pawilonami Targów Poznańskich owijali każdego wbiegającego w folię nrc, który to fakt powitałem z radością, bo miałem koszulkę na ramionkach i, po zatrzymaniu się, zacząłem błyskawicznie zamarzać. Następnie dawali medal w kształcie koła zębatego z wizerunkiem Hipolita Cegielskiego. Oczywiście drugi medal maratoński nie może nie cieszyć, chociaż przyznam, że to koło zębate, że już o Hipolicie Cegielskim nie wspomnę, pasuje do okoliczności jak pięść do nosa.

O pasta party się nie wypowiem, ponieważ opuściłem miasteczko maratońskie gnany chęcią udania się do “Setki”. W tym osobliwym lokalu znajduje się kilkadziesiąt wystających ze ściany kranów. Opowiada się panu barmanowi o swojej definicji piwa idealnego, a on leje szklanę pełną napoju pochodzącego z jakiegoś malutkiego nieznanego browaru. Trafiliśmy dokładnie w moją definicję przy czwartej szklanicy. Trochę żałuję, że nie przy ósmej. Z drugiej jednak strony, radością przepełnia mnie fakt, że opuściłem dominującą liczebnie grupę ludzi, którzy swojego idealnego piwa skosztować nigdy nie mieli okazji.  

.