Run Race Team



Półmaraton Warszawski okiem neurotyczki

 

Share

Do stadionu docieramy niemal na ostatnią chwilę. Jesteśmy w trójkę, ja, Grześ i Ula. Dla każdego z nas cel jest inny. Grześ będzie dziś moim zającem. Ula chce przebiec, nie wyznacza sobie celu czasowego. A ja zamierzam powitać sezon z wynikiem 2 h. Do samego startu rozmyślam, czy aby nie postawiłam sobie celu zbyt ambitnego. W końcu nie biegałam prawie rok, a samo przygotowanie do półmaratonu rozpoczęłam późno i raczej leniwie. Obchodzimy Stadion Narodowy w poszukiwaniu ścieżki do depozytów. Jestem zła, bo marnuję cenne siły na łażenie w kółko. Najpierw dwa kilometry spaceru, bo komunikacja już nie jeździła Poniatowskim, a teraz to.

Wreszcie start. Nie zdążyliśmy przebić się do przodu, więc ruszamy spory odcinek za balonem na 2h. Po kilkunastu minutach ruszamy z miejsca. Jest bardzo ciasno. Trudno się rozpędzić. Właściwie dwa pierwsze kilometry zajmuje mi przedzieranie się pomiędzy sklejonymi ze sobą grupkami biegaczy. „Przepraszam, przepraszam”. I cichutko pod nosem – „kurwa, czy w końcu będzie można złapać tempo”? Według wskazań magicznego zegarka Grzesia, omijanie biegaczy na pierwszych dwóch kilometrach dostarczyło nam dodatkowych dwustu metrów biegania. Tuż za skrętem w Marszałkowską zaczyna się nieco przerzedzać. Uff. Jest lepiej. Staram się jednak za bardzo nie rozpędzać, mając w tyle głowy myśli o tym, jak słabo przyłożyłam się do treningów, jak długo wcześniej nie biegałam i ile papierosów ostatnio palę. „Nie szalej, bo zbraknie ci pary na koniec”. Nie wiem, w jakim tempie biegniemy, bo telefon z włączonym Endomondo trzymam w kieszeni i nie chce mi się go wyciągać. Jednak podejrzewam, że nadrobiliśmy już stracone sekundy, gdy na czwartym kilometrze dobiegamy do balonika na 2h. Grześ uprzejmie nie informuje mnie o szczegółowym tempie, kwitując tylko (na moje pytania, jak idzie), że jest ok – mamy zapas. Zaczynam myśleć o WC. Fajnie byłoby skorzystać, skoro mamy zapas, ale z drugiej strony, szkoda go stracić. Postanawiam wytrzymać do połowy. Wbiegamy na Wisłostradę. Słońce świeci mi prosto w oczy. Natura nie obdarzyła mnie bogatą pigmentacją tęczówek – ciężko znoszę ostre światło. Grześ oddaje mi swoją czapkę. Przyjmuję ten dar z wdzięcznością, której nie potrafię odpowiednio wyrazić. Jest lepiej. Co jeszcze denerwuje mnie na trasie? Plujący ludzie. Zbierają ślinę z samiutkich trzewi i, nie oglądając się za siebie, spluwają siarczyście. Obrzydliwe. Znów brzydkie słowa wydobywają się na zewnątrz. Najpierw cichutko, a z kolejnym unikiem przed opluciem, coraz głośniej. Wkurzenie narasta, sprawiając, że chcę mieć to już za sobą. Po wbiegnięciu do tunelu, tłum robi niemiłosierny hałas. Nie znoszę hałasu. Stan mojego pobudzenia rośnie. Jestem zła. A jak kobieta jest zła, to… biegnie szybciej.

Zbliżamy się do Czerniakowskiej. Myśl o podbiegu na Agrykoli napawa mnie lękiem. Dwa lata wcześniej nie dałam rady wbiec. Kawałek przeszłam, a - po wdrapaniu się na górę - nie byłam już w stanie wrócić do zaplanowanego tempa. Wtedy, to chociaż potrenowałam przed półmaratonem. Byłam jeszcze przed czterdziestką i nie paliłam tyle co teraz. Zatapiam się w tych myślach tak mocno, że nie pamiętam, jak dobiegliśmy do Gagarina. Ba, zapomniałam nawet o WC. Grześ zgłasza taką potrzebę, ale „tojtoje” przed wejściem do Łazienek Królewskich są pozajmowane. Szkoda czasu. Grześ wyprzedza mnie, żeby skorzystać z okoliczności natury w parku. Pewnym krokiem omija coraz bardziej umęczonych biegaczy i znika w tłumie. Umówiliśmy się, że będę trzymała się prawej strony i tak mnie znajdzie. Znowu zrobiło się ciasno. Spacerowa ścieżka w królewskich ogrodach nie mieści wszystkich biegaczy. Znowu przebijanie się przez tłum. Odruchowo przyspieszam, żeby Grześ nie musiał na mnie czekać, ani się wracać. Wybiegam z Łazienek, na Agrykoli stoi „laskobus”, na którym stadko młodych i urodziwych dziewcząt dopinguje biegaczy. A wygadany konferansjer pokrzykuje do mikrofonu: „ Jesteście wspaniali. Niesamowici. Bla bla bla”. Próbuje zakrzyczeć szalejącą z głośników muzykę. Myślę o tym, jak cudownie byłoby cieszyć się naturalnymi dźwiękami tego wydarzenia. Wiem, że są tacy, których podkręcają takie gadki i muzyka. Cóż, ja do nich nie należę. Jestem rozzłoszczona. A przede mną wyrasta wzniesienie. Zły sen staje się jawą. Dobrze znam ten podbieg. Ku swojemu zaskoczeniu, czuję, że mam siłę, żeby jednak pokonać go truchtem. Podejmuje wyzwanie. Na górce dogania mnie Grześ. Znacząco zwalniam, jednak nie zmieniam dyscypliny na chód. Z zadowoleniem wbiegam na Plac Na Rozdrożu. Jeszcze pięć. Dam radę. Grześ informuje mnie, że jeśli teraz nie zwolnię, będę miała życiówkę. Tylko, że po podbiegu, trudno mi tak od razu wrócić do wcześniejszej prędkości. Czekam aż tętno nieco opadnie. Na Placu Trzech Krzyży wracam do siebie. Znów koncentruje się na tym, jak bardzo denerwują mnie ludzie. To pomaga zapomnieć o dolegliwościach płynących z ciała. Sapią. Plują. Puszczają bąki. Fuj! Oby do mety. Dłużej tego nie wytrzymam. Cieszę się na myśl o życiówce, ale nie zamierzam dzielić skóry na niedźwiedziu. Robię, co do mnie należy. Biegnę. W oddali widać już Stadion. Staram się przyspieszyć ale boję się przegiąć. Grześ się uaktywnił. Zaczyna się motywacja trenerska w wersji GR: „ten no, nie chcę nic mówić, ale masz szansę na piękny wynik. Dasz radę docisnąć?”. Nie wiem. Może powinnam go posłuchać. Na samym moście jednak czuję, że siada mi energia. Okazało się, że był tam nieznaczny podbieg. Zbiegamy w dół z mostu. Grześ instruuje mnie z szelmowskim uśmiechem, że ten zbieg nie jest po to, żeby odpocząć, ale służy urwaniu kilku dodatkowych sekund. Biorę sobie do serca słowa partnera, kołcza i ojca mych dzieci. Rozpędzam się. Wymijam radośnie kilku panów. „Przepraszam, przepraszam”. W myślach: „kurwa, dlaczego oni tak wolno?”. Do mety zostało może 1500 m. Grześ nie daje mi wytchnąć. Biegnie szybko, a ja pędzę za nim. Co jakiś czas obraca się i uśmiecha. Wiem już, co knuje. Mocny finał. Tylko, że ja nie wiem, na ile mogę sobie pozwolić. Miewałam już słabe końce spowodowane zbyt wczesnym finiszem (proszę bez skojarzeń). Wydaje mi się, że jestem ostrożna. Myślę, kiedy ostatecznie przyspieszyć. Dwadzieścia metrów przed metą koleś, który denerwował mnie przez pół trasy pluciem, sapaniem i zabieganiem mi drogi, wyprzedza mnie. O nie! Jemu nie popuszczę. Dwa metry przed metą wyprzedzam go długimi susami. Koniec. Udało się. Ba, więcej niż się udało.

.