Run Race Team



Odcienie szarości

 

Share

Odczuwam duży respekt przed dyszką. Powagi biegu na królewskim dystansie nikt nie kwestionuje. Podchodzi się z należną czcią do zdrętwiałych z wysiłku mięśni, obolałych stawów, osławionego (a nie doświadczonego przeze mnie) zderzenia ze ścianą. Dyszka boli inaczej. Szalejące tętno, uczucie, jakby się przechodziło zapalenie płuc, zafundowanie sobie na dzień dobry erupcji kwasu mlekowego do mięśni i pociągnięcie w tym stanie 10 kaemów. Nie jestem pewien, który ból jest gorszy. Albo inaczej – zostanie którego rodzaju męczennikiem przydaje więcej chwały. Przynajmniej w mojej ocenie.

Tak więc postanowiłem przeprosić się z tym dystansem, który tak niesłusznie, w świetle powyższych przemyśleń, ignorowałem. Udałem się w tym celu na V Bieg Raszyński z zamiarem obczajenia, ile zabraknie mi do 40 minut. Bo, że zabraknie, nie miałem wątpliwości…

Strzał i start. Stałem w czwartym rządku za elitą, więc temat przepychania się nie istniał. Na małych biegach w zasadzie wcale nie istnieje, dlatego tak je lubię. Pruję szybko. Chyba za szybko, bo po 2 kilometrach czuję, że w tym tempie nie dociągnę do końca. Zwalniam zatem, ale bardzo nieznacznie. Czuję, że powinienem, a nie że muszę. Moment, w którym muszę zwolnić jeszcze bardziej przychodzi „dopiero” na 5. kilometrze. Wyprzedzają mnie. Niby to bez znaczenia, ale ślad w głowie zostaje. Rzut oka na mijające mnie osoby. Harpagony jak malowanie. I ja, dureń, chciałem dobiec przed nimi?! Siódmy kilometr. Wiem, że jeśli w miarę znacząco chcę zmienić wynik, to powinienem przyspieszyć właśnie teraz. Ale czy dociągnę do mety? Ósmy kilometr. Ostatni dzwonek. Teraz już wiem, że – nawet wydatnie przyspieszywszy – dobujam się do mety, co też czynię. Pomaga mi w tym jakaś biegaczka z 123Tri, która bezceremonialnie i z lekkością gazeli wyprzedza mnie na ósemce (kurczę, a przecież przyspieszyłem!). Nie mogę jej dogonić, ale udaje mi się utrzymać odległość trzydziestu, czterdziestu metrów. Cóż, trzeba się cieszyć tym, co się ma. Nawiasem mówiąc, wśród dobiegających wraz ze mną do mety nie było jednej osoby, która przeszłaby w sprint na ostatniej prostej. Gdy już odebrałem klamoty z depozytu i paliłem sobie szluga, widziałem, że spośród dobiegających później prawie każdy rzucał się rozpaczliwie na dmuchaną bramę, jakby za nią stała goła baba.

Kompletnie nie wiem, jak szybko biegłem, o ile zwalniałem i o ile przyspieszałem. Zostawiłem bowiem garmina w domu. I to świadomie! Nie chciałem sugerować się cyferkami na ekranie, a jedynie wyłapywać sygnały płynące z ciała, żeby pobiec nie według jakichś tam założeń, tylko po prostu tak szybko, jak zdołam. Pobiegłem na 42,26, co, z jednej strony mnie cieszy, bo poprawiłem życiówkę o ponad trzy minuty. Z drugiej jednak, każe uważać te 2,5 minuty za otchłań. Sus nad ową czeluścią pewnie i byłby możliwy, ale wymagałby sporo pracy ukierunkowanej na bieganie dyszek. Wciągnięcie 40 minut ot tak, niejako przy okazji, jest dla mnie raczej niemożliwe.

Co do samego biegu, jak wspomniałem, lubię podwarszawskie, małomiasteczkowe imprezy. Mają swój klimat. A jednak ta go nie miała. Dzień był szary i zimny (to akurat dobrze), uliczki, którymi poprowadzono trasę również szare i brzydkie (i do tego biegło się nimi trzy pętle po 3,33 km każda!), pomidorowa po biegu przyzwoita (ale bez rewelacji), babeczka paskudna (i tak twarda, że można nią było rozłupać komuś czaszkę – na przykład autorowi pomysłu, żeby na trasie ustawić kolumny, z których naparzało: „O, pamiętam ją. Ona tu jest. I tańczy dla mnie”.).

Co zrobię z nabytymi w Raszynie i opisanymi tutaj tak bezlitośnie obszernie doświadczeniami? Jeszcze tej wiosny będą dyszki w Milanówku, w Okuniewie, w Sulejówku. Spróbuję je wykorzystać na którejś z nich.

.