Run Race Team



Orlen Warsaw Marathon 2014 – operacja na żywym organizmie. Pomyślne rokowania

 

Share

Przygotowania do startu w tej imprezie zaczęły się na jesieni zeszłego roku. Wybiegania. Długie, coraz dłuższe. Co tydzień, od października poczynając.


Od 20 km spokojnego biegu jednostajnym tempem do 30 km w narastającym tempie.
Ponad 400 km w cyklu czterotygodniowym w najbardziej forsownym okresie (przełom października i listopada) i powyżej 360 km w kolejnych miesiącach (w lesie kabackim, na Siekierkach i na mechanicznej bieżni – na tej ostatniej biegałem po
25 km w urozmaiconym, szybkim, tempie – inaczej grozi to trwałym urazem głowy. Tak dojechałem do połowy stycznia. Udany start kontrolny w biegu na 15 km, choć
w planach było „połamanie” 63 minut. Efekt takiego zaangażowania biegowego, przy jednoczesnym braku regeneracji i snu był do przewidzenia. Zmęczenie materiału. Próby odbudowy formy, w końcu przerwa w bieganiu – lepiej być niedotrenowanym niż przetrenowanym. Powrót w marcu, od razu z mocnym akcentem objętościowym w planie tygodniowym – 35 km w biegu z narastającą prędkością (BNP). Miały być przynajmniej trzy takie jednostki przed II edycją OWM, ale rzeczywistość zweryfikowała powyższe założenia. Przeziębienie – w moim przypadku
– prawie trzytygodniowe, dla pozostałych członków rodziny – choroba. Szpital
w domu. Witamy. Znajdziemy i dla ciebie łóżko. Powrót do intensywniejszych treningów nastąpił w ostatnim tygodniu marca. Start w półmaratonie warszawskim
i widok oddalającego się na półmetku balonika prowadzącego na czas poniżej
90 minut – bezcenne. Trasa i warunki były dobre. Tylko zawodnik za słaby.
Ten umykający balonik widziałem później przez następne, kolejne, dwa tygodnie – na każdym treningu i podczas biegu w OWM – prawie 200 km rozmyślań...

Start w II edycji OWM. Niebywały rozmach i oprawa. Organizacyjny majstersztyk. Przed, w trakcie i po. Spotkanie przed biegiem. Zdjęcie. Do pytania, które wcześniej sobie zadawałem – jak biec – dołącza nowe – jak kontrolować tempo biegu i czas. Garmin odmawia współpracy. Został „doładowany” dzień wcześniej. Nie był nawet
w połowie rozładowany. Lepsze wrogiem dobrego. Na 20 minut przed startem udaje mi się pożyczyć zegarek ze stoperem od obsługi depozytów dla zawodników sponsora imprezy. Swojego garmina oddaję w zastaw. Idę do strefy startowej. Strategia biegu nie jest skomplikowana – do połowy planuję trzymać się prowadzących na 3 h i 30 minut, a następnie zdecydować czy przyspieszyć. Taki mały negative split, na miarę moich możliwości, bo jeszcze tego nie przerabiałem. Wszystkie dotychczas przebiegnięte maratony starałem się pokonywać stałym, równym tempem. Błąd. Jednostajnie utrzymywane równe tempo zawsze kończyło się tym, że po połowie, a najpóźniej po 30 km prędkość mojego biegu spadała – czasem drastycznie – i nierzadko zaczynała się walka o przetrwanie. Zakładałem, zbyt optymistycznie, że będę w stanie biec po 4’48’’ na km i biegłem tak do 30 lub 35 km, ale ostatnie 7 km pokonywałem już ze średnią powyżej 5 minut… Tym razem miało być inaczej. Bo maraton, jak ktoś kiedyś powiedział, jest biegiem na 10 km z tą małą różnicą, że bieg ten jest rozgrywany dopiero po 32 km rozgrzewce…
Nie przypuszczałem, że będzie mi dane brać udział w tym wyścigu. Ale po kolei…
W strefie startowej ustawiłem się tuż przed prowadzącymi na 3 h 30’’. Ruszyliśmy. Baloniki gdzieś za mną, chcę czekać ale tłum napiera, ok., lecimy. Powoli, 5’10’’ pierwszy kilometr. Drugi już jest po 10 minutach.

Oznaczenia co km – w poprzedniej edycji były z tym problemy – pozwalają na kontrolę tempa. Profil trasy jest szybki, dużo zbiegów. Po 5 km mam 24’25’’
– zastanawiam się, czy nie biegnę za szybko, ale przecież zbiegamy ul. Spacerową, nogi same niosą. Punkt nawadniania – kubek z wodą wędruje do ust. Na kolejnych robię tak samo. Woda. Nic więcej na razie. W dłoniach 2 żele – enervit o smaku pomarańczowym, sprawdzony. Na 8 km zjadam pierwszy żel. Po 10 km mam wg stopera 48’48’’. Noga w dalszym ciągu „podaje”. Przy skrzyżowaniu z al. Wilanowską dostaję pierwszy izotonik. Isostar – niebieski – lekko rozcieńczony, 700 ml. Pomijam punk nawadniana. Na kolejnym, już na Ursynowie, piję wodę z kubka. Przed Multikinem również. To już 15 km. 1h 13’00’’. Dwie minuty szybciej niż zakładałem. Nie czuję zmęczenia. 17 km – biegniemy w kierunku lasu kabackiego – zjadam drugi żel. Zbiegamy do ul. Gąsek na skraj lasu – nie mogę zahamować i siłą rozpędu wyprzedzam kilka osób. Jest cały czas lekko z górki. Na wysokości pętli autobusowej w Powsinie dostaję 2 żele (w tym jeden z kofeiną – dobrze, że zjadłem go jako drugi) oraz kolejne 700 ml słabo rozcieńczonego, niebieskiego, isostara. Szybko go wypijam, tak, że na kolejnym punkcie nawadniania, za półmetkiem, wychlam kubek
z wodą. Połowa – czas 1h 42’00’’ wg wskazań pożyczonego zegarka. Jest dobrze. Biegniemy teraz wzdłuż ul. Przyczółkowej. Z wiatrem. Czas na decyzję. Jeśli mam zacząć przyspieszać to właśnie teraz. Spokojnie i nieznacznie, ale zauważam, że zaczynam skracać dystans do poprzedzających mnie biegaczy. Nie kalkuluję – widzę oddalający się balonik z półmaratonu… Czuję, że mogę przebiec drugą część
szybciej niż w 1h 38’00’’, co da mi wynik poniżej 3h 20’00’’ w maratonie. Zaliczam kolejne punkty nawadniania. 25 km – czas na żel. Na wysokości Pałacu w Wilanowie, wyprzedzając kolejnych uczestników biegu słyszę komentarz – padniesz na 40 km. Marzę o tym – odpowiadam nie odwracając głowy. Myślę, że nawet gdyby tak miało się stać, to i tak w niezłym czasie dotoczyłbym się do mety. Biegnę dalej. Coraz szybciej. 30 km – biorę ostatnią 700 ml butlę izotonika i żel. Nie pominąłem
wcześniejszych punktów nawadniania. Biegnę teraz ze średnią 4’26’’ na km, jak slalomowe tyczki mijam tych, którzy wyprzedzali mnie przed 15 km. Pochłaniam ich energię. Niesamowite wrażenia. Czuję, że ostatnie 10 km mogę przebiec najszybciej z całego wyścigu. 32 km, czas na żel – tym razem z kofeiną – i kubek wody. Błąd. Sam żel pomarańczowy bez kofeiny byłby lepszy… Na szczęście nie ma to negatywnych konsekwencji. Odpalamy! 10 km do mety. 35 km, głowa zaczyna się lekko kolebać ale lecę 4’26’’ – 4’27’’ na km. Refleksja – wzmocnić mięśnie karku. Zjadam ostatni żel na 37 km. Dopada mnie lekki kryzys. Na wysokości szpitala na Solcu wyprzedza mnie jeden chart. Próbuję się pod niego podczepić – nie tym razem, jest za szybki. Jestem na Tamce, wbiegam na most Świętokrzyski, 200 m pod górkę, a dalej już z górki. 40 km – mój czas: 3h 08’00’’ – i nie umieram. Ostatni punk nawadniania, elektroniczna tablica na wysięgniku żurawia informuje – 1,3 km do końca. Podbieg, a następnie lekko w dół i długa prosta do mety. Na ostatnich 600 metrach wyprzedza mnie jakiś sprinter. Rewanżuję się tym samym jednemu
z uczestników biegu na ostatnich 50 metrach trasy. Koniec. Patrzę na zegarek:
3h 17’46’’. Drugą połówkę pokonałem w czasie 1h 35’41’’. Ponad sześć minut szybciej niż pierwszą. Nie upadam. Pochylam się do przodu. Po dwóch minutach przechodzę do strefy medalowej, dostaję folię termoizolacyjną, wodę, powerade
i medal. Nie mam potrzeby, żeby usiąść bądź się położyć. Jeszcze nie teraz. Sukces? Niewątpliwie. Ale to już historia. Z sukcesem jest jak z ciążą. Każdy podchodzi i gratuluje, ale tylko ty wiesz ile razy trzeba było dać d… zanim do tego doszło. Ma on poza tym wielu ojców. W przeciwieństwie do porażki. Ta zawsze jest sierotą.

.