Sukcesu cierpki smak
- Szczegóły
- Kategoria: zawody biegowe
- Grzegorz Rutke
Kupiłem też, z niemałym entuzjazmem, zaczerpnięte z neta teorie dotyczące bezcelowości długich treningów. W efekcie, moje najdłuższe wybieganie (z niejakim Kielakiem Tadeuszem) liczyło 24 km.
Pozostałe „długie” miały maksymalnie dystans półmaratonu.
Na starcie ustawiłem się kawalątek za huzarem z cyferką 3.30 i w równym tempie, bez zrywów i zwalniania dreptałem za nim do 35. kilometra. Czułem się świetnie. Obawiałem się utraty sił po dystansie półmaratonu. Ponieważ jej nie doświadczyłem, na Ursynowie zacząłem kombinować, kiedy odpalić turbodoładowanie, zostawić pace'a 3.30 za plecami i zafundować sobie prezent przekraczający moje najśmielsze oczekiwania. Na Puławskiej, na 35. kilometrze wszystko wywróciło się do góry nogami. Potwornie zaczęło mnie boleć lewe kolano, a uda wypełniły się roztopionym ołowiem. Krok tak mi się skrócił, że drobiłem jak geisza. To nie był proces. Po prostu w jednej chwili biegłem około 5 min. na kilometr, a dziesięć metrów dalej człapałem kulejąc z prędkością ponad 6 min. na kilometr. Na Placu na Rozdrożu już nawet od czasu do czasu podchodziłem po parę metrów, by po chwili powrócić do tego żałosnego truchtu. Na Poniatoszczaku minął mnie huzar 3.35. Na zbiegu z mostu przyśpieszyłem, bo było z górki, a potem przyśpieszyłem jeszcze bardziej, bo przy i na stadionie było dużo kibiców i nie chciałem na oczach tak licznej widowni robić siary. I tak nabiegałem, a po części naczłapałem wynik 3:36:16. Jest on o ponad trzy minuty lepszy od tego zeszłorocznego i w sumie wiem, że wybrzydzanie może zostać poczytane za kokieterię. Odczuwam jednak lekkie rozgoryczenie na myśl, ile bym wykręcił, gdyby wszystko nie popsuło się na tych ostatnich siedmiu kilometrach. A z drugiej strony, na tym polega przecież maraton. Wniosek mam tylko jeden – bezzasadność przynajmniej 2-3 biegów po około 30 km, albo, jak kto woli, trwających około trzech godzin to bujda na resorach.