Run Race Team



Szkoda, że już nareszcie…

Share

kk2015pwNa wstępie chciałbym przeprosić Ewelinę, Jarka oraz Tadka oczekujących przed depozytem o nr 1600 za to, że nie zjawiłem się na wspólne zdjęcie o ustalonej przed startem godzinie. Coś przekręciłem, oddałem już rzeczy do szatni, nie mogłem zatem sprawdzić w telefonie jaka była treść wcześniej odebranej przeze mnie wiadomości i z nr 1600 wyszedł mi nr 16000 oraz 10600. Chodziłem przez 10 minut z jednego punktu do drugiego daremnie wypatrując znajomych.

Może zjadłem za mało orzeszków, a za dużo masła…a może za bardzo zasugerowałem się informacją dzień wcześniej przekazaną przez Tadeusza, że też ma numer startowy z liczbą powyżej 10000… Tak, wiem co myśli i czuje bohater bajki „Jaś niedoczekał”.

Raz jeszcze przepraszam i obiecuję poprawę. 10 PZU Półmaraton Warszawski był dla mnie imprezą niezwykle udaną. Poprawiłem własny rekord na tym dystansie o prawie 3 i pół minuty, takiego scenariusza w ogóle nie przewidywałem w najśmielszych przedstartowych analizach. W końcu „złamałem” 90 minut. Ale jak to zazwyczaj bywa w takich sprawach, także i w tej sukces ten miał wielu ojców. Paradoksalnie pierwszym był – pomijam, co oczywiste, przygotowania (ponad 360 km od 2 do 28 marca w tym dużo tempa) – tłum startujących nie zezwalający na uzyskanie od samego startu wymaganej prędkości przelotowej. Trzeba było stopniowo się rozpędzać. Wymijanie kolejnych zawodników na początku mijało się z celem, obarczone było ryzykiem zbyt dużej utraty sił. Ustawiłem się kilkadziesiąt metrów za prowadzącymi na 90 minut i przez większość dystansu miałem z nimi kontakt wzrokowy. Biegli jakieś 100 może 150 metrów przede mną, a ja nie próbowałem nawet redukować tej przewagi tak długo jak długo na trasie było tłoczno. Niezwykle sprzyjająca pogoda. Słonecznie i ciepło. Wiatr – o ile w Wiązownej nie pomagał – w Warszawie do nawrotu przy ul. Japońskiej jego działanie było niwelowane niesamowitą ilością biegaczy, za plecami których można było skutecznie się przed nim chronić. Tak też czyniłem. Po 7 może 8 km można było już śmiało twierdzić, że gramy w tej samej drużynie. Profil trasy: szybka, długie zbiegi i niewielkie wzniesienia, z których najtrudniejsze znajdowało się niemalże na samym końcu. SIS (science in sport) – polecam każdemu jedyne chyba na rynku żele izotoniczne, których nie trzeba popijać. Potwierdzam. Skorzystałem z dwóch o smaku pomarańczowym (ponoć najlepszy smak, mi odpowiada, innych nie próbowałem) – na 7 i 14 km. Prowadzących na 90 minut dopadłem tuż przed Wisłostradą, na ślimaku mostu Łazienkowskiego. Był to bodajże 13 km. Wiedziałem, że „nic już nie zatrzyma mnie, bo prędzej w lodach kwiat zakwitnie, niż wycofam się”. Punkty nawadniania – dobrze zorganizowane, ale nie musiałem korzystać ze wszystkich. Na długiej prostej od mostu Śląsko-Dąbrowskiego do mostu Gdańskiego otrzymaliśmy wsparcie od przemieszczającej się na rowerach ekipy organizatora biegu – dwa bidony z wodą przeznaczone dla pacemaker’a. Woda przechodziła z rąk do rąk. Ostatni podbieg. Pokonujemy go spokojnie, lekko pochyleni do przodu. Jeszcze tylko kawałek. Ostatni punk z napojami. Biorę kubek
 z wodą. Kostka brukowa na placu Krasińskich. Zdecydowanie nieprzychylna nawierzchnia. Czyżby kryzys? Nie, nie teraz. Zaciskam zęby. Jeśli chcecie coś jeszcze urwać to teraz, finisz na ostatnich 100 metrach niczego wam nie da – słyszę głos prowadzącego. Trudno nie przyznać mu racji. Przyspiesza.
Trzymam się go do Krakowskiego Przedmieścia. Tam go wyprzedzam. Pałac Prezydencki i Bristol po lewej. Skręt w prawo. Raz jeszcze. Prosta 200. Finisz. Udaje mi się jeszcze wyprzedzić kilku zawodników na ostatnich 100 metrach. Nie padam na mecie. Mogę iść. W Wiązownej nie mogłem. Patrzę na czas. Tak… We did it. Szkoda, że już nareszcie… 

.