Bieg Niepodległości 2013 – czyli bieg „Wielka Niespodzianka”
Od miesiąca zarzekałem się, że nie chcę biec już w masowych biegach. Że z dużo ludzi, że za ciasno i , że masowość nie jest tak fajna jak kameralność. No..nadal tak uważam, ale….dziś szczęście uśmiechnęło się do mnie i to nawet kilka razy. Wczoraj wieczorem na FB dostałem informację od znajomego, że ma do odstąpienia pakiet. Hmmmm…..jak już szczęście się uśmiecha to trzeba go brać! Rano o 9 dostałem numer i koszulkę. (Tadek wielkie dzięki!).
Szybko zadzwoniłem do znajomych, którzy mieli brać udział w Biegu Niepodległości, wprosiłem się do ich samochodu i o 11 byłem już na starcie. Maciek miał plan przebiec koło 43 min. Hmm…szybko.Wojtek tylko chciał przebiec. A jaki ja mam plan? No…pobiec tak szybko jak się da. Ostatnio na 10 km startowałem w Biegu Powstania i miałem czas ok 47:30. Nie spinałem się a okazało się, że poszło mi całkiem całkiem. Dziś chciałem ten wynik poprawić. O ile? Tego już nie chciałem planować. Chciałem pobiec tak szybko jak będę mógł.
Czytaj więcej: Bieg Niepodległości 2013 – czyli bieg „Wielka Niespodzianka”
Małe piwo
Na maraton w Poznaniu zapisałem się powodowany trzema względami: terminem dającym mi w prezencie 2 tygodnie przygotowań więcej, znikomą szansą na wysoką temperaturę i prażące słonko oraz chęcią uczestnictwa w innej imprezie niż przed rokiem i pobiegania po innych asfaltach niż te polerowane przeze mnie w czasie BPS.
Cóż, z prezentu skorzystałem, chociaż można się spierać, czy nie mogłem tych dwóch tygodni wykorzystać lepiej. Zrobiłem trzy dłuższe wybiegania o długości 32, 28 i 25 km w tempie trochę niższym niż moje docelowe (jak mi się wydawało) i trochę treningów szybkościowych. To, czego nie robiłem, a robić bezwzględnie powinienem, to 15-17 km w narastającym tempie.
A zatem w zimny i wilgotny poranek (tu też się nie przeliczyłem) stanąłem na starcie, nie wiedząc, na ile dokładnie chcę pobiec. Nie miałem też żadnego przyrządu pomiarowego, bo uznałem, że skoro Endomondo w telefonie ma sobie robić ze mnie jaja, to nie będę nosił zbędnego balastu. Ustawiłem się tak, że miałem za sobą pace'a na 3,45', a przed sobą tego ciągnącego tłuszczę na 3,30'. Gdy ruszyliśmy, przyjąłem założenie, że jeśli dogoni mnie grupka prowadzona przez tego pierwszego, to będzie dla mnie czerwoną lampką i sygnałem, że robi się niefajnie. Drugi zaś był dla mnie jak marchewka, za którą podąża osioł zaprzężony do kieratu. Rolę osła udało mi się odgrywać do półmetka. Potem majacząca kilkaset metrów przede mną marchewka zniknęła i już do końca jej nie zobaczyłem. Na szczęście czerwona lampka goniła za mną na tyle daleko, że ujrzałem ją tylko raz na wyrównującej dystans nawrotce. I tak oto, stosując tę kretyńską strategię, dobujałem się do mety. Ścian ani kryzysów nie doświadczyłem. Najgorsza była dla mnie trzecia dycha, co napędziło mi niezłego pietra. “Skoro zaczynam słabnąć po połówce, co będzie po 30 kilometrach?!”. Dziwnym zrządzeniem losu, dalej było lepiej. Nogi mi jakby zdrętwiały i przestały boleć, a energia jakby przestała wyciekać. Inna sprawa, że na każdym punkcie pożerałem połówkę banana, chociaż wcale mi nie wchodziła.
Najdłuższy Bieg
Tym razem moje przygotowania do maratonu przebiegały w sposób dalece odbiegający od treningowych standardów. Po pierwsze późny początek sezonu po niebieganej zimie i wiośnie. Po drugie 99% treningów na bieżni mechanicznej. Do tego dochodzi tylko jeden kontrolny start w półmaratonie 15 września (niezbyt miarodajny bo fatalnie rozegrany taktycznie).
Tak więc, kiedy pojawiłem się mroźnym porankiem 29 września u wrót Stadionu Narodowego nie miałem żadnego planu jak pokonać czekający mnie dystans.
RUN @ RACE @ TEAM
Wśród drużyn zgłoszonych do tegorocznych Drużynowych Mistrzostw Polski w Maratonie nie mogło zabraknąć reprezentacji RUN RACE TEAM. Pobiegliśmy w sześcioosobowym składzie:
Ewelina Kolaj
Arkadiusz Przychodzień
Grzegorz Majchrzak
Tomasz Łączka
Tadeusz Kielak
Jarosław Godlewski
W końcowej klasyfikacji zajęliśmy 46 miejsce z czasem 19:30:41.
Maraton sentymentalny
W niedzielę 15 września 2013 byłem we Wrocławiu. Przyznam, że trochę mi się znudziły maratony w Warszawie na tych samych trasach. 4 raz biec to samo? Eeee… niekoniecznieZdecydowałem się, że w tym roku pojadę na maraton do Wrocławia. Mojego ulubionego miasta. Będąc małym jeździłem tam do dziadków, później studiowałem, zawierałem przyjaźnie a później rozpoczynałem swoje pierwsze stałe prace zarobkowe. Podróż i bieg potraktowałem więc wyjątkowo sentymentalnie. Tym razem nie miał się liczyć wynik ale uczestnictwo. Skoro już biegam, skoro jest Maraton we Wrocławiu to wypadało to połączyć Tak więc postanowiłem zrealizować swoje marzenie i rano o 9:00 pojawiłem się na starcie na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu. Prognozy pogodowe nie były najlepsze ale po pobudce w moim oknie pojawiło się śliczne słońce. Dobry omen Start ..ponoć tradycyjnie przy Stadionie Olimpijskim. Ponoć. Przyznam, że choć mieszkałem długo we Wrocławiu to wcześniej nawet nie zauważałem tej imprezy. Miałem prawo, wtedy nie biegałem. Godzina 8:58, 8:59, 9:00 – rozpoczynamy. Ogary idą w las!
Skład drużyny RUN RACE TEAM na II drużynowe mistrzostwa Polski w maratonie
W tym roku nasza drużyna została zgłoszona w składzie 9-osobowym.
imię i nazwisko | numer startowy |
Arkadiusz Przychodzień | 5646 |
Ewelina Przychodzień | 7384 |
Grzegorz Majchrzak | 6795 |
Izabela Jablonska | 3974 |
Jarosław Godlewski | 3829 |
Marta Klin | 10785 |
Tadeusz Kielak | 5547 |
Tomasz Łączka | 3526 |
Urszula Boublej | 6765 |
Jesienna zgnilizna
Pogoda towarzysząca III Półmaratonowi Tarczyńskiemu daleka była od piknikowej - 15 stopni Celsjusza i wilgoć. Sam nie wiem, czy był to jeszcze mgielny opar, czy już mżawka. Mając doświadczenie ze startami wyłącznie przy mniejszej lub większej żarówie, już po starcie, powitałem tę aurę ze sporym entuzjazmem. Ów entuzjazm przybierał na sile z każdym kilometrem trasy. Jej przebieg okazał się bowiem nad wyraz przyjazny. Owszem, sporo było podbiegów (i to całkiem długich), nie miały one jednak kastrującego charakteru. Pozwalały pruć bez zwalniania tempa i bez obawy, że zakwasi się mięśnie i podbije tętno. W sumie najbardziej dawał się we znaki ostatni z nich, na przedostatnim kilometrze trasy. Startujący mogli też doświadczyć łaskawości licznych długich i łagodnych zbiegów, które pozwalały odpocząć lub podkręcić nieco czas. Dopełniając opisu trasy, warto wspomnieć o jej malowniczości. Oczywiście jak na mazowieckie warunki. Prowadziła przez sady i lasy, mijało się wioski i stawy hodowlane. Człowiek myślał sobie: “W dupę! Jestem jak Scott Jurek”, co natychmiast przekładało się na wydłużenie kroku i zwiększenie kadencji. Na koniec kilka słów na temat organizacji imprezy. Była minimalistycznie nieprzegięta, ale przyzwoita zarazem. Nieznaczna liczba startujących (700 dusz) pozwalała uniknąć tłoku na trasie i np. swobodne cięcie zakrętów. Medale ładne, makaron świderki z gulaszem po biegu niedoprawione, lecz całkiem zjadliwe. Jednyną rzeczą, która nie zdała egzaminu okazały się numery startowe. Były to zwykłe kartki, które masowo nie wytrzymywały próby wodnej, czyli działania mżawki i potu, przez co odpadały z agrawek. Zgubiwszy numer, bałem się, że nie odbiorę bambetli z depozytu, ale wydali mi je, gdy podałem tajne hasło, czyli mój numer. Chwała opatrzności, że nie wydano ich komuś, kto podałby ów numer wcześniej. Puentując te wypociny, polecam połówkę w Tarczynie tym, którzy tam się nie zabłąkali, a i sam zamierzam ją powtórzyć za rok. Zdecydowanie wolę takie kameralne imprezki niż wielotysięczne spędy i walkę o to, żeby mieć gdzie postawić kolejny krok na asfalcie.
Chudy Wawrzyniec 2013
Już tydzień po biegu, głowa już zdążyła trochę ostygnąć z emocji. Można zacząć pisać;) Chudy Wawrzyniec 2013 jest już historią. Nie będę obiektywny. Być może są inne opinie ale dla mnie był to najfajniejszy i zarazem najtrudniejszy bieg w którym brałem udział. Jak było?
Bieg na Jawornik w Złotym Stoku
Cześć, dziś parę zdań wspomnień z biegu na Jawornik w Złotym Stoku. Bieg miał miejsce 13 lipca 2013. To już kilka tygodni temu ale myślę, że warto zachęcić do uczestnictwa w przyszłym roku.
Złoty Stok to miasteczko na granicy Kotliny Kłodzkiej i Opolszczyzny. Małe (ok. 3 tys. mieszkańców), bardzo kameralne miasteczko, znane głównie z kopalni złota a ostatnio również promocji biegów. Uczestniczyłem w dwóch, więc…. w swoim kalendarzu mają przynajmniej dwa ;) Jak na trochę zapomniane miasteczko to całkiem przyzwoity wynik. W listopadzie miałem przyjemność biec w Biegu po Złoto (5 km)po sztolniach i wzgórzach dawnej kopalni złota, teraz w Biegu na Jawornik (21km). Obie imprezy zupełnie różne ale obie bardzo kameralne z super klimatem. Dziś opiszę tą ostatnią imprezę.
Bieg na Jawornik to pierwszy mój półmaraton górski. Wytyczona trasa biegła pod najwyższy szczyt w okolicy na Jawornik Wielki (872 m n.p.m). Start był na ok. 350 m. 500 m było więc do pokonania w górę i drugie tyle w dół. Na starcie w tym roku stanęło rekordowe… 180 biegaczy. Przy warszawskich biegach, gdzie udział bierze po kilka tysięcy biegaczy to liczba ta wydaje się bardzo niewielka. Przyznam, że dla mnie miała wiele uroku. Bieg dla zapaleńców ;) Bardzo mi się ta kameralność imprezy podobała.
Rozpoczęliśmy z rynku, później małe kółko po mieście i poprzez kamieniołomy wbiegamy w las. W kamieniołomach są jedne z najdłuższych tyrolek (zjazdów na linie) w Europie. Jest tam ponad 1650 m samego zjazdu - polecam. Sama trasa była leśna, szeroka i bardzo dobrze utrzymana. Nie są to jakieś ekstremalne podbiegi. Owszem pod górę ale nachylenie jest całkiem znośne nawet dla mieszczuchów z Mazowsza. Przez większość trasy biegniemy w lesie. Dopiero jakieś 2 km przed szczytem zaczyna się trasa częściowo odsłonięta. Odsłonięta ale za to JAK!! Widok panoramy, który się odkrywa biegaczom jest fantastyczny. Poniżej załączam kilka zdjęć. Będąc na miejscu panoramy wyglądają jeszcze lepiej niż na zdjęciach. Widok u stóp kilkadziesiąt kilometrów fantastycznych widoków robi niesamowite wrażenie. Pogoda jest tak dobra, że widać wszystko jak na dłoni. Jeżeli ktoś nie chce biec dla wyciśnięcia niesamowitego wyniku to te widoki na pewno zrekompensują cały wysiłek potrzebny do dotarcia w to miejsce. Parę chwil na zachwyt i …biegniemy dalej. Sam szczyt trochę mnie rozczarował. Myślałem, że będzie tam jakiś punkt widokowy. Był ale w budce leśniczego. ;) No…tym razem nie skorzystałem z niego. W końcu się trochę śpieszyłem ;) Teraz 10 km w dół. Niby wydawało się to już tylko formalnością, przyznam jednak, że wcale tak lekko nie było. Całą drogę trzeba było uważać, żeby dokładnie stawiać stopy i uniknąć kontuzji. (w końcu góry to nie miejski asfalt). Mnie się udało. Chyba zresztą wszystkim, bo nie słyszałem o żadnych potrzebach medycznych. Koniec biegu, był w miejscu startu na rynku. Na mnie przed metą czekał zespół 3 urwisów (Bartek, Jędrek i Mateusz), którzy mnie zdopingowali do szybszego finału. W 4 fajniej się finiszuje. Dzięki chłopaki ;) Mój czas to 2:00:15 (68 miejsce i 16 w swojej kategorii wiekowej). Harpagan, który wygrał miał czas 1:19:42. Mam podejrzenia, że pewnie podjechał samochodem ;) Najszybsza kobieta wygrała z czasem 1:46:04….tu pewnie był rower ;) Dla obu… szczere gratulacje. Super wyniki!
XXIII Bieg Powstania Warszawskiego
W tym roku pogoda zafundowała nam powtórkę upału z zeszłego roku. Dzień był wyjątkowo gorący, więc wieczór przyniósł tylko nieznaczną ulgę. Organizatorzy biegu po raz kolejny stanęli na wysokości zadania, choć na przyszłość wodę i medale można przysunąć trochę bliżej linii mety. Przed biegiem koncert i rozgrzewka dodawały wigoru i były miłym urozmaiceniem, a po Hymnie nastąpił start uczestników biegu na 10 km. Tym razem starty biegów na 5 i 10 km odbyły się obok siebie, ale w innym miejscu i z przesunięciem czasowym, umożliwiającym swobodny bieg. To chyba najtrafniejszy wniosek, jaki wyciągnęli organizatorzy po zeszłorocznych zawodach. Ciekawy był brak dostępnego izotoniku na trasie i ograniczenie się tylko do wody mineralnej. Natomiast hitem okazała się kurtyna wodna tuż przed zakrętem nad Wisłą. To druga ważna i trafiona zmiana ze strony organizatorów. Na drugim okrążeniu (trasy na 10 km) okazała się cudownym orzeźwieniem. Ponieważ sama trasa biegu tradycyjnie już nie sprzyjał rekordom, głównie z powodu wysokiej temperatury oraz nieprzyjemnego podbiegu na Sanguszki, postanowiłem w tym roku zadebiutować w roli zająca na 58 min. Była to dla mnie nowość i olbrzymia satysfakcja, gdy udało nam się zakończyć bieg minutę przed zaplanowanym czasem.
2. Rodzinny Piknik Biegowy w Białej Podlaskiej (12.05.2013)
Po raz pierwszy zdarzyło mi się pobiec w biegu ulicznym poza Warszawą, a mianowicie w moim rodzinnym mieście – Białej Podlaskiej. Mieszkając w Białej (ostatnio ok. 10 lat temu) nie natknęłam się na biegających ludzi innych niż studenci filii AWFu warszawskiego, która tam się mieści, dlatego zdziwiła mnie lista startowa na prawie 300 osób. Piknik – jak sugerowała nazwa – miał na celu zachęcanie do aktywności fizycznej całe rodziny. Dystans głównego biegu to 10km, a towarzyszyły mu biegi dla dzieci, wyścig na rolkach na 5km oraz nordic walking również na 5km. Zaproszeni zostali zacni goście, m.in. Lidia Chojecka, której nikomu biegającemu przedstawiać nie trzeba, oraz Sławomir Chmura – nasz szybki łyżwiarz, który dzień przed biegiem poprowadził warsztaty rolkarskie. Co prawda był to dopiero drugi bieg w Białej, ale był tak dobrze zorganizowany, że miało się wrażenie zaawansowanej imprezy cyklicznej. W pakiecie startowym znajdowała się koszulka techniczna oraz m.in. kupon na basen, kupon na ciepły posiłek, a na mecie na uczestników czekały medale, owoce, napoje. Dwie istotne sprawy odróżniały tę imprezę od tych dużych, w stolicy, w których zwykle biegam.
Po pierwsze: mało kobiet wśród uczestników głównego biegu oraz mało osób biegających na niższym poziomie, rekreacyjnie, czy początkujących. Ja z moim czasem 1:03:15 w Warszawie byłabym w połowie stawki, w Białej przybiegłam wśród ostatnich 10%. Wniosek z tego taki, że w tym małym mieście początkującym biegaczom – i przede wszystkim biegaczkom – brak odwagi, pewności siebie, żeby wystartować w biegu.
Druga sprawa to trasa biegu – poprowadzona opłotkami (można tak powiedzieć), małymi uliczkami, o których istnieniu nie wiedziałam, osiedlowa pętla 5-kilometrowa, którą trzeba było zrobić dwa razy. A przecież można było zrobić z tego dnia biegowe święto w Białej prowadząc trasę przez Plac Wolności (główny rynek) w tę leniwą niedzielę, kiedy ruch na ulicach zamiera. Najwidoczniej władzom miasta i organizatorom biegu też brakuje odwagi i pewności siebie.
Ewelina
12 Cracovia Maraton
Przed startem. W niedzielę pogoda była bardzo dobra dla biegaczy i nieco gorsza dla kibiców. Sprzyjała rekordom, czyli niebo pochmurne, trochę słońca na początku i już potem lekko siąpiący deszczyk z temp. w okolicach 14 st. C. W trakcie trasy wiatr nieco przeszkadzał i wymagał odpowiedniego ustawienia się w peletonie, jednak w porównaniu z poprzednim rokiem, jak słyszałem, nie było męczącego upału. Start odbywał na Błoniach od strony stadionu, co chroniło przed porannym wiatrem i umożliwiło poranną rozgrzewkę. Ponieważ wszyscy uczestnicy biegu rozgrzewali się tuż przy starcie, od czasu do czasu trzeba było uważać na wózki dla niepełnosprawnych oraz rowery, które do zakrętu wymagały niemalże całej szerokości drogi. Zatem skrobanie marchewek oraz konieczność przestawiania tych, co się nie zmieścili na zakręcie, było nieuniknione. Za mała ilość tojtojów powodowała gigantyczne kolejki oraz pilne poszukiwanie przypadkowych „ścian płaczu”. Jedna taka była tuż przed startem, z której wszyscy potrzebujący chętnie korzystali. Jak zawsze w takim przypadku, płeć piękna była nieco poszkodowana. Nie zawiedli Spartanie przywitani gromkimi oklaskami, choć na tej imprezie trzymali raczej tylnie straże. Ostatni żel i resztki wody z butelki, potem minuta ciszy w celu upamiętnienia ofiar w Bostonie i start bez hymnów i patriotycznego zadęcia. Początek biegu. Do połowy trasy panowała wspaniała atmosfera, peacemakerzy (PM) gwizdkami pobudzali widownię do dopingowania naszej grupy. Żarty, krótkie rozmowy i wypytywanie się o drobne szczegóły pomagały w podziwianiu starówki w Krakowie. Punkty żywnościowe wywoływały spore zamieszanie. PM-y brali dla nas w pewnym zakresie napoje i wodę, tak że nie musieliśmy zbyt często tłoczyć się i popychać przed stołami. Bieganie w poczuciu wspólnego dążenia do celu zdecydowanie pomaga i ułatwia bieg. Jednak już na początku wiadomo było, że sielanka nie może trwać wiecznie. W moim przypadku przed 20 km silne parcie na pęcherz spowodowało konieczność oddalenia się od grupy. Wykorzystałem to, że jeden z PM-ów również musiał się oddalić, jednak on skończył szybciej i po powrocie na trasę nie miałem szans go dostrzec. W ten sposób zaczęła się kilometrowa pogoń za grupą, którą pokonałem w najszybszym tempie całego biegu, za co przyszło mi zapłacić już niedługo później. Wtedy właśnie mieliśmy szanse poklaskać przyszłym zwycięzcom tegorocznego maratonu (piękny zwyczaj), na których twarzach nie można było dostrzec nawet odrobiny potu. Jednak gdy wreszcie dobiegłem do grupy, bufet spowodował, że znowu musiałem gonić PM-ów i nie udało mi się nacieszyć znowu komfortem biegania za kimś, kto za mnie kontroluje tempo biegu. Właściwie już lekko przed półmetkiem zorientowałem się, że nie uda mi się utrzymać założonego tempa i przez to zrealizować pierwszego celu, czyli biegu było o te cztery kilometry za dużo… Z osiedlowych uliczek wpadaliśmy nagle na ogromną przestrzeń Błoni, gdzie dostrzec można było metę i to, że te dwa kilometry to jest naprawdę olbrzymi kawał. Marząc o mecie korzystałem z ostatniego bufetu i ładowałem akumulatory przed finiszem. Widząc biegacza z brzuszkiem wyprzedzającego mnie szybkim marszem mobilizowałem się do ostatniego wysiłku, i od pół kilometra przed metą biegłem niesiony już tylko na fali dopingu. Nie tylko ja zresztą. Tuż przed metą zdążył mnie dogonić ksiądz błogosławiący kibiców 10 km wcześniej, co zmobilizowało mnie, żeby jeszcze bardziej przyspieszyć. To nie ważne, że bolały mnie nie tylko wszystkie mięśnie nóg, niektóre rąk i zaczynały piec kolana. Szczęście i wspaniały doping zalewał mnie ze wszystkich stron, a piwo podawane na mecie smakowało cudownie.Po biegu euforia dzielona z rodziną i współtowarzyszami utrzymywała się jeszcze przez jakiś czas. Udało mi się jeszcze podziękować PM (jeden wbiegł sekundę przed czasem). Spokój i poczucie spełnienia utrzyma się pewnie zdecydowanie dłużej. Złote folie izolacyjne, z których niektórzy kibice robili sobie sukienki, również bardzo pomogły po biegu i chroniły przed wyziębieniem. Właściwie bieg zniosłem o wiele lepiej niż poprzedni debiut maratoński. Poza bólem w prawym śródstopiu mięśnie powoli wracały do normy, nie było natomiast żadnego bólu w klatce piersiowej, a do narzekających mięśni brzucha zdążyłem się już przyzwyczaić.
Sztafeta na EKIDEN
Mamy już ustalony skład naszej sztafety na tegoroczy EKIDEN: 1 - Tadeusz Kielak 2 - Monika Smardz 3 - Rafał Jas 4 - Grzegorz Rutke 5 - Tomasz Łączka 6 - Michał Sobieraj
8. Pólmaraton Warszawski
Czy do półmaratonu trzeba w ogóle trenować?
Okazuje się, że jednak tak. Nawet, jeżeli jest to piąty półmaraton w życiu. Przy okazji okazuje się, że substytuty treningu w postaci np. rowerka czy nart obnażają swoją słabość na podbiegach typu Belwederska.
Przed biegiem zaskoczyło mnie na plus to, że namiot przebieralnia był podgrzewany. Byłem dość wcześnie, więc może, dlatego przedstartowej logistyce nic nie mogę zarzucić (przebieralnie, depozyty, toalety).
Pomimo realnej oceny swojej formy na czas w okolicy 2:06 ustawiłem się w żółtej (zgodnej z kolorem numeru) strefie czasowej. Obawiałem się powtórki sytuacji sprzed roku, kiedy to niektórzy biegacze wystartowali z półgodzinnym opóźnieniem.
W czasie oczekiwania na start tradycyjnie było zdecydowanie za mało muzyki a o wiele za dużo spikera.
Plan wyścigu był taki, że mieliśmy z Tomkiem grzecznie biec w tempie 6:00 przez kilka kilometrów a potem ewentualnie przyspieszyć.
W związku z powyższym przyspieszaliśmy konsekwentnie przez kilka pierwszych kilometrów. Pogoda była niezła (zrobiło się nawet trochę za ciepło w stosunku do liczby warstw ubrania), przyjemnie się rozmawiało a kilometry umykały niezauważalnie.
W tym roku mężczyźni od chłopców zostali oddzieleni na ulicy Belwederskiej. To właśnie tutaj nogi zmiękły tempo siadło i już do końca nie za bardzo chciało się podnieść. Na około 19 kilometrze Tomek postanowił walczyć o czas poniżej 2 godzin i poszedł do przodu a ja postanowiłem walczyć żeby się nie zatrzymać. Mi się udało.
Pierwszy raz kończyłem zawody w takim tłoku. Wąskie przejścia, śniegowa breja i zatłoczona przebieralnia to minusy imprezy. Z drugiej strony przy 10 tysiącach kończących bieg i takiej a nie innej pogodzie może lepiej być nie mogło.
Tadek
8. Półmaraton Warszawski ukończyło 10074 zawodników ( w tym 1892 kobiety)
Pierwsza dziesiątka rywalizacji Mistrzostwo Polski Kobiet w Półmaratonie wygląda zastępująco:
- Olga Kalendarowa-Ochal, 01:14:04
- Dominika Nowakowska, 01:14:06
- Agnieszka Gortel-Maciuk, 01:15:22
- Izabela Trzaskalska, 01:15:56
- Aleksandra Jakubczak, 01:17:56
- Ewa Kucharska, 01:19:10
- Andżelika Dzięgiel, 01:19:31
- Anna Celińska, 01:19:52
- Karolina Pilarska, 01:19:58
- Izabela Zaniewska, 01:20:21
Pierwsza dziesiątka klasyfikacji mężczyzn:
- Martin Muia Mukule (KEN), 01:02:49
- Abrha Milew Asefa (ETH), 01:02:50
- Samuel Kemboi Rutto (KEN), 01:02:52
- Marcin Chabowski (POL), 01:03:23
- Luka Rotich (KEN), 01:03:24
- Yared Shegumo (POL), 01:03:42
- Michał Kaczmarek (POL), 01:04:36
- Orjan Eronneving (NOR), 01:05:13
- Emmanuel Kipkorir Kemboi (KEN), 01:07:05
- Richard Rotich (KEN), 01:07:08
Pierwsza dziesiątka klasyfikacji kobiet:
- Olga Kalendarowa-Ochal (POL), 01:14:04
- Dominika Nowakowska (POL), 01:14:06
- Nadezhda Trilinskaya (RUS), 01:14:11
- Worknesh Tola Biru (ETH), 01:14:21
- Mahlet Melese (ETH), 01:14:33
- Jane Muia (KEN), 01:14:48
- Agnieszka Gortel-Maciuk (POL), 01:15:22
- Rasa Drasauskaite (LTU), 01:15:29
- Susy Charmaniak (KEN), 01:15:31
- Svetlana Stanko (UKR), 01:15:34
MIAMI FAMOUS 26.2
Minęło już prawie półtora tygodnia, a w dalszym ciagu pewne części mojego ciała nie pozwalają mi zapomnieć o wydarzeniu z 27 stycznia 2013r. Tego dnia wstałem około 3:00, zjadłem, zapakowałem się do samochodu (się wraz z całą rodziną) i ruszyliśmy do Miami gdzie przed American Airlines Arena (dla fanów koszykówki to miejsce znane z występów mistrzów NBA z ubiegłego roku - Miami Heat ), usytuowana była linia startu. Jeszcze przed 5:00 zaparkowałem samochód, wysiadłm, i ku mojemu zdziwieniu mijało mnie więcej osób wracających z sobotnich imprez niż ubranych w sportowe stroje biegaczy. Udałem się do przydzielonego mi sektora i czekałem na start. Rozgrzewka, rozciąganie, jakiś żel energetyczny i coś nawadniającego i już byłem gotowy do biegu - do mojego pierwszego maratonu. Ostatni uśmiech do fotografów sprawdzenie czy wszystko na miejscu (czy słuchawki na uszach, muzyka, czy żele przy pasie) i ruszyłem. Ruszyłem wraz z dwudziestoma pięcioma tysiącami innych biegaczy startujących we wspólnym ING Miami Half Marathon & Marathon. Ruszyłem raz... ruszyłem drugi raz i już po sześciu minutach od wystrzału przekroczyłem linie startu. Biegło się bardzo przyjemnie - przynajmniej na początku. Jeszcze nie było słońca, a temperatura o 6:15 zbliżyła się do 20 stopni C. Jeśli weźmiemy do tego lekkie powiewy chłodzącego wiatru i fakt, że maraton w Miami jest jednym z najbardziej płaskich maratonów w USA, to nic tylko bić rekordy. Właściwie poza jednym dość dużym wiaduktem na pierwszej mili, wiaduktem prowadzącym do przepięknych terenów Miami Beach, gdzie jak to w filmach pokazują, można spotkać całe mnóstwo dziewczyn na rolkach ubranych - a właściwie prawie nieubranych, reszta trasy prowadziła przez płaskie i malownicze tereny Miami. Praktycznie co każdą milę zlokalizowane były stacje z wodą i napojami energetycznymi, a po 7 i 21 mili dodatkowo można było zażyć dopalacza lub dwa w postaci żelu. Nie zabrakło też ananasów i ice coffee dla najbardziej wymagających. Na tych co mieli szczęście i dotrwali do końca na mecie czekała ogromna dawka wszelkiej maści batoników, napojów (również alkoholowych), owoców i czegoś "na gorąco". Przekroczyłem linię mety i nim się spostrzegłem i dotarłem do miejsca gdzie wręczyli mi medal i strzelili fotkę, w rękach trzymałem a to banana, a to gatorade, a to inne "nutrition bars"
Ale lekko jednak nie było... Jedynie do 12 mili - czyli prawie do połowy dystansu wszystko szło zgodnie z planem - tzn. biegłem. Biegłem i to nawet w dość dobrym tempie. I w momencie kiedy następowało rozdzielenie na tych co biegną maraton oraz tych co jeszcze nie do końca byli do niego gotowi i sprawdzali się w półmaratonie, zaczęły się problemy. Przestały działać maści i środki przeciwbólowe zaaplikowane na kontuzjowaną kostkę a do tego zaczęły dawać o sobie znać skurcze mięśni - wszystkich mięśni jakie tylko mam na nogach... wszystkich... Wyszły braki w treningach - spowodowanych kontuzją kostki, nieodpowiednia dieta - utrata wagi o 6 kg w ostatnich trzech tygodniach przed startem (ten manewr był jednak zamierzony, tylko dieta nie taka jak być powinna). Od tego momentu zaczęła się walka o życie - walka o ukończenie biegu, i to już nie "w czasie", tylko walka o ukończenie biegu "w ogóle"... Biegłem, szedłem, biegłem, upsss, skurcz - rozciąganie, i dalej biegłem... Mijałem ludzi leżących pod aparatami tlenowymi , osobę reanimowaną defibrylatorem, ludzi rozciągających zmęczone mięśnie - biegłem i byłem coraz bliżej mety...biegłem i dotarłem do niej - ufffff... dałem radę... czas na mecie (4:27:01) nie był moim wymarzonym rezultatem, ale... wiem jakie błędy popełniłem i mam co poprawiać. Sama impreza zorganizowana wzorowo - przyczepić się nie było do czego. Od momentu rejestracji do momentu startu każdy z uczestników na bieżąco informowany był drogą emailową o tym jak dotrzeć na linie startu, gdzie zaparkować, jaka będzie pogoda, o wydarzeniach okołomaratonowych i wielu innych przydatnych rzeczach. Trasa przygotowana i zabezpieczona perfekcyjnie, wolontariusze potrafiący udzielić informacji i oczywiście tysiące ludzi dopingujących wszystkich biegaczy wzdłuż całej trasy.
laczka
Santa Hustle 5k w Chicago
W trakcie przygotowań do maratonu, w moim harmonogramie znalazła się pozycja: 5k or 10k Race. Rozglądając się za odpowiednimi zawodami w okolicy Chicago, natrafiłem na czwartą już edycję biegu organizowanego pod nazwą "Santa Hustle 5k". Z decyzją o wzięciu udziału w zawodach zwlekałem do ostatniej chwili gdyż obawiałem się trochę odniesienia kontuzji (bieganie po śniegu, lodzie lub innych zbliżonych do tych warunkach). Sprawdziłem prognozę pogody i zarejestrowałem się cztery dni przed datą imprezy. W dniu zawodów pogoda, jak na grudzień, kompletnie niepasująca. 13 stopni, i to Celsjusza a nie Fahrenheit'a, trochę słońca i właściwie bezwietrznie - wymarzone więc warunki do biegu. Na starcie znalazło się ponad 8000 uczestników - w zasadzie powinienem powiedzieć 8000 Św. Mikołajów, choinek, reniferów i Czegoś (tzn. osobników poprzebieranych w trudne do opisania i przy tym zupełnie dziwaczne stroje). Mimo braku mrozu i śniegu, atmosfera była jednak iście świąteczna.
1.12.2012 dokładnie o 9.00 wystartowała pierwsza grupa około 50 Św. Mikołajów (w tym również i ja). Kolejne sektory startowały z dwuminutowym opóźnieniem. Muszę tu nadmienić, że przydział do sektorów był dobrowolny i każdy wybierając sektor kierował się znanymi tylko sobie pobudkami. Ponieważ były to moje pierwsze zawody w których startowałem na 5k (a drugie w ogóle), bardzo chciałem pobiec poniżej 7 min/mile. Wybrałem więc sektor 6:30 min/mil - okazało się jednak, że z uwagi na małą liczbę uczestników połączono go z uczestnikami z sektora 6 min/mil i poniżej. W rezultacie dało mi to dodatkowego kopa gdyż zaraz po starcie musiałem wszystkich gonić. Wynikiem dwadzieścia minut i dwie sekundy (dokładnie 20:01.53) ustanowiłem rekord życiowy (my first personal best :)
Na trasie biegu oczywiście można było liczyć na napoje (woda, gatorade) a także "energetyki" - ciastka i m&m's. A tuż po przebiegnięciu linii mety na uczestników czekała (poza świąteczną muzyką) cała masa bananów, batoników, różnego rodzaju słodyczy i oczywiście napojów (energetyki, wody kokosowe, mleka smakowe wysokobiałkowe, etc.). Z racji małego (a właściwie prawie żadnego) doświadczenia w imprezach biegowych i braku możliwości porównania Santa Hustle 5k z innymi imprezami tego typu, pozostaje mi jedynie stwierdzenie, że organizacja zawodów jak również imprez towarzyszących, w mojej opinii, stała na bardzo wysokim poziomie.
laczka
XXIV Bieg Niepodległości
11.11 o 11:11 wystartował kolejny już Bieg Niepodległości w Warszawie i jeden z wielu organizowanych w tym dniu w całej Polsce. Rzeka biało-czerwonych biegaczy, ale i osób na rolkach, wózkach czy nordic-walkingowców wyglądała jak flaga Polski z bardzo długim warkoczem. Zanim padł strzał wszyscy odśpiewali Hymn, a jeszcze dodając do tego klimat Święta Niepodległości - przyznam, że był to moment wzruszający. Start zlokalizowany był w otoczeniu pobliskich bloków, więc unosząc w tym momencie głowę do góry ujrzałam ludzi wyglądających przez okna, ludzi stojących na balkonach, trzymających flagi i razem z zawodnikami śpiewających "Jeszcze Polska nie zginęła"... Po słowach "Dał nam przykład Bonaparte, Jak zwyciężać mamy..." - nie miałam już wątpliwości, że biegnę po swoje prywatne zwycięstwo. Zanim to jednak nastąpiło owa rzeka ludzi miała okazję na zbiorową rozgrzewkę z trenerem fitness, chociaż raczej większość wybrała okoliczne uliczki, murki, drzewa i zabrała się za solidne rozciąganie sam na sam. Z jednej strony panowała atmosfera skupienia i przygotowania do walki, a z drugiej na twarzach widniały uśmiechy, słychać było śmiechy i zauważyć dało się uczestników konkursu na najbardziej kreatywnego wąsa. Poza tym połączenie amatorów kółek, kijków i biegaczy dało imprezę uniwersalną, w której każdy, niezależnie od stopnia zaawansowania mógł wziąć udział. Trasa 10km, podzielona na pół, długie proste z podbiegiem nie za bardzo wymagającym. Zaskoczeniem okazała się jednak pogoda - piękna jesień, która dała dość ciepłą niedzielę. Większość osób przygotowała się jednak na chłód i ubrała bieliznę termiczną, czapki czy rękawiczki, a to ewidentnie dało im się odczuć podczas biegu.
Podsumowując - sympatyczny bieg, dystans niedzielny, bardzo przyjemne spędzenie uroczystego Dnia Niepodległości.
Oprycha
Biegnij Warszawo 2012
Biegnij Warszawo 2012 wystartowało 7-go października o godzinie 11:00. Dla mnie pora jak znalazł – mogłam się wyspać. Pogoda sprzyjająca nie lubiącym biegać, gdy jest za ciepło. Już piąty raz brałam udział w tego typu biegu, więc nauczona poprzednimi, starałam się ustawić jak najbliżej linii startu, żeby nie potykać się potem o osoby odpoczywające. W takim tłumie naprawdę trudno się wyprzedza. Międzyczasy były mierzone na każdym kilometrze. Przed 5 był podbieg na Al. Ujazdowskie, a na 9 z górki na pazurki ul. Książęcą. Wąskie gardło tuż za metą spowodowało spory korek do medali i przejścia do szatni. Bieg ukończyło 9773 osoby, (w tym 2762 kobiety), a wśród nich 4 osoby z Run Race: Jarosław Godlewski, Tomasz Miler, Małgorzata Nowak, oraz ja, niżej podpisana, z moją nową życiówką na dyszkę.
Ewelina
Dzień Zwycięstwa
Dziwnym zrządzeniem losu święto to przypadło dla naszej ranrejstimowej trzódki nie na 9 maja, jak stoi w kalendarzu, lecz na 30 września. Kto tego dnia biegł, albo coś wygrał, albo ugrał. Gosia i Tadek huknęli życiówki, a czasy, które uzyskali każą takim jak ja podejść do dalszego biegania “z pewną taką dozą nieśmiałości”. Ewelina, Michał i niżej podpisany zaliczyli udany debiut na królewskim dystansie w Warszawie, a Tomek B., Tomek Ł. I Radek dokonali tego samego w stolicy Reichu. Wisienką na torcie jest jeszcze życiówka z bardzo przyzwoitym czasem Tomka M.
Ponieważ to mój pierwszy maraton, nie mogę go odnosić do innych tego typu imprez. Tym niemniej uważam przygotowanie trasy i organizację imprezy za więcej niż udane. Punktów z wodą, power radem i bananami było aż nadto. Mile zaskoczył mnie podbieg w Parku Natolińskim. Nie wiedziałem, czego się spodziewać. Okazał się długi, ale bardzo łagodny i nie dawał w kość. Do Multikina na KEN (29. km) biegło mi się kapitalnie. Nie czułem zmęczenia i w ogromie swojej naiwności zastanawiałem się, kiedy odpalić turbodopalacze. Potem oberwałem w twarz podmuchami wiatru, który prawie zatrzymywał w miejscu. Na dobitkę zdrowo zmiętosił mnie niepozorny podbieg na wiadukt między Ursynowem a Służewiem. Efekt był taki, że mocno zwolniłem i na Puławskiej przeżywałem swoje piekiełko. Tym niemniej nie wystąpił u mnie podręcznikowy efekt “zderzenia ze ścianą” i ani kroku nie szedłem. Biegłem wolniej, ale biegłem. Na ul. Bagatela poczułem przypływ mocy (cóż może zdziałać mózg, bo to przecież nie fizjologia!) i na ostatnich 5 km przyspieszyłem.
Meta na Stadionie Narodowym to czysty patos i euforia. Sceneria i tłum ludzi na trybunach robiły niesamowite wrażenie. Człowiek naprawdę mógł się poczuć jak żółw z bajki o żółwiu i zającu.
Biegnąc, używałem aplikacji Endomondo PRO. Głównie zależało mi na utrzymaniu stałego tempa. Niestety, program przeszacował dystans o prawie 2 kilometry, więc pomiar tempa okazał się czystą iluzją. Dobrze, że w czasie treningów zakodowałem sobie tempo docelowe i udało mi się je utrzymać bez pomocy elektroniki.
Chociaż dzisiaj od pasa w dół nie wiem, jak się nazywam, z niecierpliwością czekam na kolejny maraton.
Grzegorz